Zgoda na sieć
Christopher Dombres / CC 0

13 minut czytania

/ Media

Zgoda na sieć

Mirek Filiciak i Kuba Piwowar

Myślmy o relacjach w internecie – nie tylko z innymi ludźmi, lecz także z dostawcami usług – jako o relacjach dotyczących naszych ciał. I korzystajmy z tego, czego ostatnie dekady nauczyły nas na temat seksu

Jeszcze 3 minuty czytania

Wyobraźmy sobie, że każdego dnia telefon prosi nas o kroplę śliny albo krwi. Oczywiście po to, żeby lepiej ocenić nasz stan zdrowia, zrozumieć nasze codzienne zachowania i podpowiedzieć, jak dla naszego dobra je modyfikować. Byłoby to pewnie co najmniej dziwne, dla części z nas – niepokojące. A przecież przekazanie próbki krwi, śliny lub tkanek do badania nie różni się tak bardzo od udostępniania wizerunku, którym wygodnie jest odblokować telefon, czy od rejestrowania przez różne urządzenia nawyków sportowych. To w dużej mierze kwestia przyjętych narracji: daliśmy się przekonać, że mówiąc o danych, algorytmach i technologii, nie możemy mieć na myśli niczego materialnego.

Jednym z największych kłamstw na temat technologii cyfrowych jest ugruntowane przez cyberpunkowe wizje przekonanie, że w sieci liczy się tylko umysł, który da się odseparować od ciała. A przecież ból karku, pleców, nadgarstka czy kciuka to także część doświadczenia korzystania z nowoczesnych urządzeń i usług. Obolałe mięśnie to oczywiście nie koniec relacji technologii z ciałem. Zdjęcie twarzy opublikowane gdzieś w sieci, na przykład w mediach społecznościowych, może wyznaczać nasze – lub czyjeś – oczekiwania wobec standardów atrakcyjności. Może być też paliwem do budowania relacji, choćby w aplikacjach randkowych.

Język, który maskuje materialność technologii, skrzętnie ukrywa też materialność informacji. Odpowiednio dobrane słowo może coś udziwnić, może też coś znormalizować. Dobrym przykładem są metafory maskujące, które nie tak dawno weszły do naszego języka. „Chmura” pomaga zapomnieć, że nasze dane wcale nie szybują gdzieś w przestworzach, ale przechowywane są na serwerach, które zużywają energię i są chłodzone wodą, ktoś je posiada, ktoś kontroluje. Podobnie działa „sztuczna inteligencja”, która – jak zauważyła Kate Crawford – nie jest przecież ani sztuczna, ani inteligentna. Tymczasem science fiction spreparowało nam w ten sposób technologicznego boga, znajdującego się poza kontrolą osób, które go przecież stworzyły, i to posiłkując się ograniczoną koncepcją inteligencji, nieuwzględniającej na przykład współodczuwania.

Nowe słowniki

O kłopotach z technologią napisano masę tekstów. Co najmniej od czasu afery Cambridge Analityca albo – jeszcze wcześniej – informacji ujawnionych przez Edwarda Snowdena wiemy, że współczesny medialny ekosystem, pomimo wielu swoich zalet, pod wieloma względami nie służy ani jednostkom, ani społecznościom. Sprawa wydaje się oczywista. A jednak nie rozbudza powszechnych dyskusji i nie przekłada się na presję społeczną. Czy ktoś z was z wypiekami na twarzy rozmawia ze znajomymi o zapisach Digital Services Act? No właśnie.

Przyczyn takiego stanu rzeczy jest kilka. Pewnie, platformy internetowe nie są najlepszym narzędziem do krytyki platform internetowych, ale chyba ważniejsze jest to, że – by zaczerpnąć określenie z jednej z nich – „to skomplikowane”. Dyskusje o prywatności, podlane sosem specjalistycznych dyskursów, są trudne do zrozumienia dla użytkowniczek i użytkowników. Ale przecież rządowe ustawy też nie są łatwe, a jednak potrafią sprawić, że ludzie wychodzą na ulice. W demokratycznych społeczeństwach prawo pozostaje, a przynajmniej powinno pozostawać w relacji z normami kulturowymi, podzielanym poczuciem, że coś jest właściwe, a coś innego powinno być karane. Mamy też różne mechanizmy translacji – instytucje, które tłumaczą nam skomplikowany kod prawny na język pozwalający nam zrozumieć, kiedy ktoś narusza nasze prawa i interesy. Żeby jednak mogło to działać w ten sposób, musimy wiedzieć, o czym rozmawiamy. Tymczasem rozmów o technologiach komunikowania dotyka zawsze ten sam problem: nie tylko prawo, ale też język nie nadążają za nowymi zjawiskami. A przecież aby móc pomyśleć lepszą przyszłość, musimy ją sobie najpierw opowiedzieć.

Dlatego język – jego braki, ale i niedoskonałości – ma znaczenie. Wpływa na to, jakie alternatywne rzeczywistości jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Dziś w odniesieniu do technologii coraz częściej używamy języka ekstraktywizmu, opierającego się na porównaniu cyberkorporacji do kopalni, których działalność opłaca się wyłącznie wtedy, kiedy pomija się koszty ekologiczne i społeczne. W użyciu jest też język obywatelskości, pokazujący, że świat cyberkorporacji, z którymi trudno negocjować warunki świadczenia usług, wraz z egocentrycznymi wizjonerami, którzy zachowują się jak średniowieczni władcy, to w istocie ustrój feudalny.

Oba te słowniki odwołują się jednak do działania systemu, przez co są nieco abstrakcyjne i niekoniecznie wywołują emocjonalne reakcje. Może trzeba więc poszukać czegoś bliżej naszej skóry, czegoś, z czym zgadzamy się nie tylko na poziomie racjonalnym? Opowieści o technologii, która sprawi, że się wzdrygniemy, kiedy ktoś zechce kawałka naszego ciała?

Kwestia ciała

Pomyślmy o seksie. To przestrzeń, w której wiele naruszających komfort jednostki zachowań było traktowanych jako całkiem normalne do momentu, kiedy radykalnie się to zmieniło. „Wiele osób wie o świadomej zgodzie dotyczącej naszych ciał fizycznych, w kontekście decyzji medycznych albo aktywności seksualnych. Ale jeśli chodzi o cyfrowe życia, brakuje dyskusji o tym, co oznacza konsent dla naszych danych, tożsamości i interakcji online” – piszą Una Lee i Dann Toliver w ulotce „Building Consentful Tech”.

Lee i Toliver zwracają uwagę, że odniesienia do cielesności zmuszają do przyjrzenia się temu, z czym nie do końca poradziło sobie np. RODO. Badaczki podkreślają, że świadoma zgoda to coś więcej niż migające nam przed oczami pytanie, na które możemy odpowiedzieć „tak” lub „nie”. Aby podjąć odpowiedzialną decyzję, musimy być świadomi ryzyka i następstw podejmowanych decyzji. Tymczasem tego rodzaju pytania mają zwykle charakter rytualny: wiemy, że musimy się zgodzić, bo w praktyce nie mamy wyboru. Ale czy byłoby to dla nas dopuszczalne w odniesieniu do kwestii erotycznych?

Postulat Lee i Toliver jest prosty: myślmy o relacjach w internecie – nie tylko z innymi ludźmi, lecz także z dostawcami usług – jako o relacjach dotyczących naszych ciał. I korzystajmy przy tym z tego, czego ostatnie dekady nauczyły nas na temat seksu: że nasza zgoda nie może być wymuszona, że brak wiedzy, naruszenia komfortu czy ograniczenie pola wyboru to coś, co możemy zakwalifikować jako gwałt lub molestowanie.

Odwołując się do akronimu promowanego przez amerykańską organizację Planned Parenthood, edukującą młodzież w kwestiach związanych z seksem, Lee i Toliver piszą o zgodzie: „Consent is easy as F.R.I.E.S.”. Próbując jakoś to zgrabnie przełożyć i udając, że nie ma karbowanych, uznajmy, że konsent jest prosty jak frytki. Jaka więc powinna być zgoda na seks? F – to freely given, niewymuszona; R – reversible, odwracalna; I – informed, oparta na pełnej informacji; E – entuzjastyczna; S – specyficzna, odnosząca się do konkretnego działania. Wszystko to brzmi dość banalnie, brak tu wielkich zaskoczeń – w końcu jesteśmy w sferze edukowania nastolatków. A równocześnie: która z internetowych platform, z jakich korzystamy, przeszłaby taki test? Zgoda, którą dajemy serwisom społecznościowym, nie jest ani do końca niewymuszona, ani łatwo odwracalna. Często – nie do końca oparta na wiedzy, na co się zgadzamy. Bardzo rzadko entuzjastyczna i specyficzna. Może więc mamy prawo czuć się wykorzystywane i wykorzystywani?

Mamy rzecz jasna świadomość, że te analogie mogą razić. Nie chodzi tu jednak o robienie czegokolwiek kosztem osób, które padły ofiarami przemocy seksualnej. Pomysł polega raczej na skorzystaniu z pracy, którą wokół seksu już znaczna część naszego społeczeństwa wykonała. W końcu sieć to sfera równie ważna, często spleciona z kwestiami dotyczącymi seksu, wpływająca na nasz komfort i funkcjonowanie.

Paradoksalnie, podobny dyskurs funkcjonował w początkach popularyzacji internetu, kiedy z emfazą nazywano go „cyberprzestrzenią”, a znaczący odsetek osób korzystających np. z gier sieciowych stanowili akademicy ekscytujący się tym, że oto pojawia się nowa przestrzeń, w której niekoniecznie muszą obowiązywać normy społeczne z drugiej strony ekranu. Julian Dibbell w 1993 roku opisywał „gwałt w cyberprzestrzeni”, zastanawiając się nad etycznymi aspektami eksperymentowania z przemocą seksualną w tekstowej grze sieciowej LambdaMOO. Tymczasem pod koniec maja 2022 roku pojawiły się doniesienia o podobnej sytuacji w Horizon Worlds, VR-owym środowisku firmy Meta. Przez trzy dekady sieciowe przestrzenie interakcji zmieniły się radykalnie, ewoluując od środowiska tekstowego w immersyjną przestrzeń graficzną. Równocześnie niewiele zmieniło się, jeśli chodzi o mechanizmy dbania o komfort użytkowników.

Miłość i roboty

Kwestię zgody – w odniesieniu do seksu i do sieci – komplikuje fakt, że coraz prężniej postępują prace nad robotami, które pośredniczą w relacjach intymnych lub z którymi ludzie mogą wchodzić w relacje miłosne. Ciekawym przykładem jest urządzenie do przekazywania pocałunków na odległość, tzw. Kissenger. Jest ono pośrednikiem dla oddalonych fizycznie od siebie ludzi, ale może też być wykorzystywane do całowania robotów lub postaci wirtualnych, na przykład w trakcie gry. Choć projekt ma charakter czysto eksperymentalny, stojący za nim zespół rozwija od jakiegoś czasu badania nad lovotyką (skrót powstał od połączenia słów loverobotics), której celem jest stworzenie robotów działających w oparciu o sztuczne układy hormonalne oraz moduł wyrażający emocje. Tak powstałe roboty w zamyśle nie tylko mają dać się kochać ludziom, ale też emulować odwzajemnione emocje.

Choć przyszłość, w której takie relacje będą częste, nie nastąpi szybko, pojawiają się pierwsze pomysły na ich regulację. Niektórzy badacze uważają, że nie musimy wymyślać wszystkiego od nowa. Kamil Mamak, filozof i prawnik zajmujący się robotami, sugeruje, że wśród aktualnie obowiązujących aktów prawnych znaleźć możemy takie, które pomogą – przynajmniej w ograniczonym zakresie – chronić podobne relacje.


Zajmowanie się tymi problemami może wydawać się fanaberią, która rusza co najwyżej geeków. Jednak z powodu starzenia się społeczeństw rozwiązań części problemów coraz częściej będziemy szukać w rozwoju robotów społecznych. Choć przyszłość robotyki musi jeszcze zostać napisana, trudno wyobrazić sobie jej rozwój bez konieczności przetwarzania danych – w tym przypadku dotyczących wyjątkowo intymnych, często wstydliwych faktów, które w postaci śladów cyfrowych zostawiać będziemy w fizycznej pamięci ich jednostek centralnych.

Eksperymenty

Ta opowieść nie musi być jednak o gwałtach i molestowaniu, których ofiarą może potencjalnie paść każda i każdy z nas. Puśćmy wodze wyobraźni i pomyślmy, że świat z kamerami w komputerach i z monitoringiem miejskim, ze śladami cyfrowymi w postaci lajków, ruchami myszką na stronie, wyszukiwaniami i sieciami znajomych, ulubionymi profilami w mediach społecznościowych, sensorami w telefonach rejestrującymi nasze wszystkie działania – jest dla nas bezpieczny. Jednak nie w takim sensie bezpieczeństwa, który definiują firmy i instytucje za naszymi plecami podglądające nasze życie. Bezpieczny, czyli dający nam poczucie pełnej kontroli nad tym, kiedy ktoś może nas widzieć, a kiedy nie mamy na to ochoty.

Powstały już pomysły, jak tę sprawczość nam dać. To na przykład protokół Solid, który umożliwia przechowywanie dowolnych danych w „kapsułach”. Dostęp do nich mają tylko instytucje, którym na to pozwolimy, i tylko wtedy, kiedy na to pozwolimy. Na bazie Solid można budować aplikacje, które korzystają z naszych danych w etyczny sposób. Priorytetem zespołu Solid, którego liderem jest sam Tim Berners-Lee, jest przekonanie, że zgoda na udostępnianie danych musi być świadoma. Na razie pozostaje nam jednak trzymać kciuki: projekt jest w fazie rozwojowej i nie ma jeszcze ekosystemu, w którym moglibyśmy z niego korzystać. Musimy więc wrócić do spekulacji: co by było gdyby?

Gdybyśmy mogli uznać, że sieć daje nam komfort, nikt nas w niej nie podgląda i czujemy się bezpiecznie, moglibyśmy sobie przypomnieć, że porównania między działaniami w sieci a seksem mają przecież i drugą stronę. Media nie są tylko przestrzenią opresji i manipulacji, są także czymś, co wzbogaca nasze życie i relacje z innymi. Przecież nie każdy dickpic jest niechciany, a pośrednictwo mediów daje nam nieograniczone niemal możliwości seksualnej ekspresji. Zgodą i niezgodą w komfortowej przestrzeni możemy się bawić. Sieciowe środowiska bywają przestrzenią eksperymentów i zabaw, także takich, na które nie odważylibyśmy się bez medialnego pośrednictwa. Cyberseks to przecież ekscytująca obietnica, towarzysząca technologiom takim jak VR od samego początku. A kwantyfikacja wykorzystywana jest też do szukania partnerek i partnerów, którzy nam odpowiadają. Lubimy dostawać rekomendacje, to jest wygodne – i przecież przy poszanowaniu określonych zasad nie musi być problematyczne. Świat aplikacji randkowych nauczył wiele osób precyzyjnego wyrażania swoich oczekiwań. Może da się wykorzystać to doświadczenie w innych sferach niż seks?