Leci dalej, święty przedmiot
il. yumikrum, "Tora 22, collage, 2021", CC BY-NC-ND 2.0

12 minut czytania

/ Literatura

Leci dalej, święty przedmiot

Barbara Klicka

Dowiedziałam się, że mogłabym pomyśleć o wynagrodzeniu za to, co robię, po wielu latach pracy po pracy w weekendy. Bardzo wam jestem wdzięczna za tę lekcję, koleżanki i koledzy. Obiecuję nieść ten kaganek, choć jego wątłe światło, jakby to powiedzieć, nieprzesadnie rozświetla mroczki realiów

Jeszcze 3 minuty czytania

Nie ma pewności, czy naprawdę coś wiem o pisarskim warsztacie, o stałym zestawie narzędzi, których użycie gwarantowałoby coś w tak zwanym każdym wypadku. Może tylko to, że podstawową i nieodzowną częścią warsztatu pisarki jest przetrwać. Ściślej rzecz biorąc, chodziłoby mniej więcej o to, o co chodzi w piątym epizodzie „The Last of Us”, pod niezbyt wieloznacznym tytułem „Wytrwać i przeżyć”. Uwaga, spoiler: na końcu odcinka jeden z jego głównych bohaterów strzela sobie w głowę, gdyż najwyraźniej którąś z części tytułu wziął sobie nie dość do serca. Ale, ale – rzecz nie w tym, żeby tu straszyć samobójstwami (choć i takie rzeczy, wiadomo, się zdarzają), a raczej w tym, żeby od zaraz każdy kurs pisarski onlajn lub w realu, każdy wydział creative writing wprowadził do programu cykle zajęć dotyczące wytrwania i przeżycia. To byłby prawdziwy warsztat pisarski, prawdziwy trening cechowy odnoszący się nie do kapitału symbolicznego, wiedzy ogólnej lub specjalistycznej, ale do codziennego doświadczenia. Co więcej – im jestem starsza, tym ten czynnik wydaje mi się ważniejszy – do doświadczenia trwającego w czasie.

Wytrwać

Wspominałam już, że jestem kobietą w wieku średnim? Jestem. Decyzję, czy raczej szereg decyzji, dotyczących tego, co będę robić w życiu, podejmowałam, trudno mi dziś w to wierzyć, na tak zwanym przełomie wieków. Choć może jeszcze trudniej wierzy mi się dziś w to, że od 1996 do 2000 roku na ścianie mojego pokoju tkwił, wypisany niebieskim markerem, wiersz Andriana Henriego w przekładzie Marka Grali i Zbyszka Atemborskiego (obaj już dziś nie żyją, obaj nie bez związku ze śmiertelnym zmęczeniem, o którego źródłach chciałby opowiedzieć ten tekst) pod tytułem „Nie martw się mała wszystko będzie dobrze”. Ponieważ traktowałam go wtedy jako skierowaną wprost do mnie, bardzo osobistą mowę motywacyjną, pozwolę go sobie tutaj obszernie zacytować:

Nie martw się
Choć nowe fabryki i wieżowce zasłaniają ci słońce
Wszystko będzie dobrze
Anglię odzyskają na własność zwierzęta
a my zamieszkamy pod Kwiatem Paproci (…)
Nie przejmuj się tym
co twój stary pieprzy o młodym pokoleniu
Wszystko będzie dobrze

Wprowadzimy przymusową eutanazję dla wszystkich
po trzydziestce – z wyjątkiem oczywiście
poetów malarzy i muzyków. (…)
Poeci spuszczą wpierdol policjantom
(i nigdy więcej nie będzie odwrotnie)
a robotnicy naprawdę odzyskają związki zawodowe
Będzie można pić za darmo piwo 24 godziny na dobę
i wszystko będzie bezpłatne jak lekarstwa dla kombatantów (…)
Więc nie martw się mała
wszystko będzie dobrze.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2023 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Nagrody przyznawane są w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach.

Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa. 

Że głupie? No, owszem. Ani wtedy nie byłam, ani dziś nie czuję się przesadnie mądrą. Że mogło to przemawiać do mnie szesnasto-, siedemnastoletniej? Rozumiem. Cały kraj w tamtych latach uwierzył w nie mniejsze bzdury, a był raczej już pełnoletni, więc proszę łaskawie powstrzymać te półuśmiechy i zwrócić uwagę na czas, jaki się opowiada w utworze. Czas rajski, prosto ze stronic „Strażnicy”, czas wcielonej utopii, niemający zgoła nic wspólnego z żadnym zegarem, czas lwa wylizującego szorstkim językiem postronne jagniątko. No i – żeby zostawić już nieszczęsnego liverpoolczyka – czy ta obietnica poruszania się w poprzek, wstecz, mimo czasu nie jest przypadkiem jednym z podstawowych zapewnień, które mimochodem, nie wprost, składa literatura? Chcesz zerknąć na Jerozolimę sprzed zburzenia świątyni – proszę bardzo, chcesz zawiesić tradycyjną chronologię – nie ma sprawy, chcesz zanurzyć się w czasowości nieludzkiego istnienia – i tego możesz spróbować, choć ja bym – tak szczerze mówiąc – uważała. Sądzę, że osoba pisząca musi (moim zdaniem „musi” to właściwe słowo) być nieco zbyt przejętym i traktującym literaturę nazbyt serio czytelnikiem, słyszałam i mówiłam o tym wiele razy, ale o tym, jak się z tego przejęcia, z tego serio wynurzać, musiałam opowiedzieć sobie sama.

We wspaniałym filmie Pawła Łozińskiego o Mrożku w Meksyku („Sławomir Mrożek przedstawia”) autor „Półpancerzy praktycznychmówi, że żeby napisać dramat, trzeba się samemu wpędzić w pewien rodzaj obsesji, co samo w sobie może nie jest przesadnym problemem, bo prawdziwy kłopot zaczyna się wtedy, kiedy trzeba się z tej obsesji również samodzielnie wydostać. To samo mniej więcej, wydaje mi się, tyczy się podróży między czasem literatury a czasem literatki. To była, jest, pierwsza gwiazdka na moim pagonie, pierwsze imadło, które (do dziś) usiłuję zainstalować w swoim warsztaciku: że pisać to – w moim, ale sądzę, że też w wielu innych przypadkach – również długo i mozolnie upierać się przy decyzji, że się będzie to robić. Po nocy, po spacerze, zamiast spaceru, zamiast spania, na kacu, zamiast kaca, mimo bólu pleców, nowych wyzwań życiowych, dzieci, partnerów, partnerek, kota, mimo zmęczenia, rozczarowania, mimo – mniej lub bardziej – wszystko. Oczywiście, zdarzają się poławiaczki pereł, które wziąwszy głęboki oddech, raz jeden schodzą na dno i wyławiają stamtąd perłę wielkości kaczego jaja, ale – umówmy się – to raczej wyjątki.

Dla mnie ten moment, w którym zrozumiałam, że chodzi raczej o długofalowy wysiłek, w ramach którego tylko od czasu do czasu podejmuje się próbę wykonania salto mortale, był w jakimś sensie przełomowy. Oznaczało to mniej więcej tyle, że żadne „nie martw się mała wszystko będzie dobrze”, że raczej przeciwnie, martw się, rozkładaj siły, szacuj oddechy, bo może ci ich nie starczyć na drogę. Tym bardziej że wrzucenie samej siebie jako osoby autorskiej z powrotem w czas oznacza też nowe obowiązki, wśród nich niezbywalny obowiązek starzenia się i ten polegający na ciągłym autoapdejcie. I pisząc o autoapdejcie, nie mam na myśli tylko rozważnego stosowania słowa „wiadomix”, które jeszcze przed momentem było przecież świeżutkim wynalazkiem ludzkości, a teraz ponoć już bardzo trąci retro luzem, ale na przykład ciągłe uaktualnianie swojej siatki odniesień. Owszem, można całe życie czytać tylko Woolf i Szekspira albo Buczkowskiego i Stein, albo Milne’a i Jansson, ale kto nie przeszedł jak różyczki fascynacji lekturowej, której wartość polega głównie na tym, że minęła, ten nic nie wie o tym, jak czas potrafi się obejść ze słowem pisanym. To „wytrwać” znaczy dla mnie zatem nie tylko po wielokroć ponawiany wysiłek upierania się przy sprawie, ale również, może zresztą przede wszystkim, kamieniołomny trud samoodświeżania: własnej ciekawości, ekscytacji, ulgi wynikającej z tego, że da się trochę być na kartce. A nadto – jak piszą Šalamun/Biedrzycki – jeszcze taką robotę:

Ile razy byłbym już
trupem, gdybym nie miał w sobie
luzu, przytomności ducha i
bezczelności, by sam sobie,
własnymi narzędziami ścierać
skrzydełka. Leci, leci dalej, święty
przedmiot, thats not me

Przeżyć

Tymczasem w „przeżyć” chodziłoby o zgoła inny wysiłek. Mogłabym tu zacząć od jakiegoś cytatu ze słynnego „Własnego pokoju” Woolf, na przykład takiego: „Życie wchodzi w konflikt z tym, co życiem nie jest”. Mogłabym i byłoby to, sądzę, na miejscu, ale zostawmy (ja z lekkim żalem, państwo, jak sobie życzą) wysoki modernizm na boku i zajmijmy się niskim, niziutkim tu & teraz. Zakoleżankowana reżyserka teatralna opowiadała mi kiedyś, jak na drugim roku studiów dowiedziała się od któregoś ze swoich wykładowców, że jej praca przez większość czasu będzie polegała na proszeniu ludzi o to, żeby jej dali pieniądze. Mówiła: byłam przygotowana. I chociaż w sposób oczywisty mijała się z prawdą – nie sposób przygotować się na wieloletnie proszenie, jego pełną gwałtownych zwrotów akcji dynamikę – i tak czuję dziś zazdrość o to, że przynajmniej została ostrzeżona.

Tymczasem ja dowiedziałam się, że mogłabym w ogóle pomyśleć o wynagrodzeniu za to, co robię, po wielu latach pracy po pracy w weekendy, po tym, jak po powrocie do domu po ośmiogodzinnym wysiłku płakałam z bezradności nad książką, której nie byłam w stanie czytać z uwagą, na jaką zasługiwała. Zrozumiałam, bo pomogły mi w tym koleżanki i koledzy, co ciekawe – osoby sporo ode mnie młodsze lub właśnie zasadniczo starsze, które albo dorastały w czasach, w których etos artysty już zastąpił szacunek dla pracy, albo jeszcze korzystały z dobrodziejstw prowadzących politykę szerokiego zatrudniania wydawnictw, domów kultury i redakcji. Bardzo wam jestem wdzięczna za tę lekcję, koleżanki i koledzy, dziękuję. Obiecuję nieść ten kaganek, i to nawet mimo tego, że – prawdę mówiąc – jego wątłe światło, jakby to powiedzieć, nieprzesadnie rozświetla mroczki realiów. Nadal bowiem, żeby mieć ubezpieczenie zdrowotne, muszę się raczej nie rozwodzić niż liczyć na wprowadzenie adekwatnej ustawy, żeby płacić rachunki, muszę wykonywać trzynaście zleceń naraz, a żeby raz w roku jechać na wakacje, właściwie nie wiem, co muszę, bo dawno za swoje nie byłam. I piszę to mimo tego, że miałam tak zwany fart – w ciągu 23 lat dostałam dwie nagrody, każdą z przelewem, i dwa wspaniałe stypendia, jedno z nich było nawet zagraniczne. Wystarczy sobie zsumować, potem podzielić i – zdaje mi się – będę usprawiedliwiona.

Zatem na ścianach mojego pisarskiego warsztatu, w tym miejscu, w którym powinien wisieć kalendarz z kotkiem, wiszą gotowe na wszelki wypadek mowy do polityków lokalnych i ogólnokrajowych, odezwy uzmysławiające im fakt, że zginą bez kultury jak Andzie w kukurydzach (sama nie jestem pewna, czy do końca w to wierzę, bo czasem przychodzi mi na myśl, że to nieprawda i nikt nie zauważyłby naszego stąd zniknięcia, ale staram się sobie tłumaczyć, że to przez złe wydzielanie tego czy tamtego hormonu), że inne kraje, dobre praktyki, że zaniedbana grupa zawodowa, te rzeczy. Nie pod każdym adresem chciałabym je wygłaszać, ale to może już zupełnie inna historia.

Tak czy siak, jeśli akurat nie pochodzi się z domu, który ceniłby – w sensie ścisłym – obecność dziwaczki w rodzinie, jeśli nie zaposiadło się partnera lub partnerki, która jest hojną mistrzynią biznesu lub pełnym zrozumienia pracownikiem korporacji, jeśli nie wybrało się kariery akademickiej, albo ona nas nie wybrała, jeśli nie dostało się spadku, jeśli w dodatku żyje się samej i – last but not least – właściwie niczego innego niż to pisanie z czytaniem za dobrze się nie umie, to ćwiczenie się w sztuce godzenia „wytrwać” z „przeżyć” wydaje mi się nie tylko praktyczne, ale wręcz konieczne. Niniejszym oferuję się poprowadzić taki autorski kurs na każdym wydziale, który się zgłosi. Za adekwatną opłatą. 

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.