ARTYSTKI: Zryw i co dalej?
Ubé, "5-006", CC BY-NC-ND 2.0 DEED

22 minuty czytania

/ Muzyka

ARTYSTKI: Zryw i co dalej?

Olga Hund i Alina Synakiewicz

Już w liceum miałam łatkę wściekłej feministki. Pamiętam, jak z koleżanką zrywałyśmy antyaborcyjną gazetkę szkolną ze zdjęciami płodów – o relacji feminizmu i punk rocka rozmawiają pisarka i wokalistka

Jeszcze 6 minut czytania

OLGA HUND: Miałam takie marzenie, żeby zacząć tę rozmowę w stylu wywiadów w starych punkowych zinach...
ALINA SYNAKIEWICZ
: O tak, zróbmy to!

Przedstaw się, powiedz, skąd jesteś i jaką muzykę grasz.
Mam na imię Alina. Pochodzę z Grudziądza, ale mieszkam w Warszawie. W tym momencie nie mam żadnej kapeli, ale byłam na wokalu w dwóch punkowych zespołach: Histerii i Dnie. O czym będziemy rozmawiać? Ja chciałabym opowiedzieć o tym, jak w latach 90. po raz pierwszy zetknęłam się z feminizmem.

Dawaj!
Byłam nastolatką i chodziłam jeszcze do podstawówki. Bardzo dużo czytałam, sporo z tych książek pochodziło z biblioteczki mojej mamy. Były tam różne książki, też takie o seksie. Przez przypadek przeczytałam nawet książkę „Wenus w futrze” Leopolda von Sacher-Masocharaczej nie byłam jej targetem wiekowym. Natrafiłam tam też na „Kobietę wyzwoloną” Danuty Sękalskiej-Wojtowicz. Zaintrygowała mnie okładka, na której widniały najprawdopodobniej dwie pracownice seksualne. Była tam również twarz osoby w hidżabie i zdjęcie partyzantek z karabinami w rękach. Zaczęłam czytać tę książkę i okazało się, że opowiada o patriarchacie i o ruchach feministycznych w różnych krajach. To było dla mnie jak objawienie. Po przeczytaniu stwierdziłam, że jestem feministką. Do dzisiaj mam ją na półce.

Byłaś już wtedy punkówą?
Nie byłam jeszcze punkówą, ale punki wzbudzały już moją ciekawość. Pamiętam, że jechałam kiedyś z babcią autobusem, a razem z nami jakaś punkowa ekipa. Babcia na nich spojrzała i powiedziała: „Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz taka jak oni”. Wykrakała. To, co mi się wtedy w nich podobało, to była chyba ich stylówa i bunt, jakaś kontestacja rzeczywistości. Przechodziłam wówczas trudny czas, więc takie postawy po prostu korespondowały z tym, jak się wewnętrznie czułam. A czułam się tak, że to raczej nie były kwiatki, bardziej ćwieki.

ALINA SYNAKIEWICZ
Pedagożka, edukatorka seksualna. Od końca lat 90. zaangażowana w scenę punkową (Histeria, Dno) i ruch feministyczny w Polsce.

OLGA HUND
Ur. w 1986, pisarka i tłumaczka. Autorka książek „Łyski liczą do trzech” oraz „Psy ras drobnych”, za którą otrzymała Nagrodę Literacką im. Witolda Gombrowicza i Nagrodę im. Josepha Conrada oraz nominację do Nagrody Literackiej Gdynia.

Pytam, bo mam wrażenie, że zainteresowanie feminizmem czy troską o prawa zwierząt pojawiało się u młodych osób często po wejściu w środowisko punkowe. Ja akurat wegetarianką byłam już dużo wcześniej, ale dopiero punk rock wprowadził mnie w feminizm. Rozumiem, że u ciebie było odwrotnie?
Powiem ci, skąd się to u mnie wzięło. Paradoksalnie z telewizji. Ja wtedy non stop siedziałam przed telewizorem. Oglądałam program „Animals” o prawach zwierząt, w którym puszczali piosenkę Dezertera „Pierwszy raz”, czyli utwór o rzeźni. Naprawdę to tam leciało, w TVP! Mówiono też o wegetarianizmie i to mnie na maksa zainspirowało. W Grudziądzu działał wtedy Front Wyzwolenia Zwierząt, pierwsza organizacja DIY walcząca o prawa zwierząt w Polsce, i się w to wkręciłam.

Ostatecznie jednak zostałaś punkówą. Jak wyglądała scena w Grudziądzu w latach 90.?
W Grudziądzu działało bardzo dużo kapel, które się mniej lub bardziej wybiły. Na Błoniach Nadwiślańskich odbywały się otwarte dla wszystkich mieszkańców imprezy miejskie, na których występowały kapele punkowe – to były takie czasy. Bardzo popularna była Cela nr 3, którą uwielbiasz.

Jeszcze do tego dojdziemy, bo chciałam z tobą pogadać także o podejściu do aborcji...
Tak, oni mieli kawałek anty-choice. Ale okej, ja byłam wtedy nastolatką i marzyłam, żeby wejść do ekipy punkowej, tylko trochę nie wiedziałam jak. Byłam gówniarą. W Grudziądzu mekką punków było osiedle Dzierżyńskiego, a ja niestety mieszkałam daleko. W pierwszej klasie liceum pojechałam do Torunia na warsztaty z pedagogiki zabawy, czy coś w ten deseń, i poznałam Darka z Frontu Wyzwolenia Zwierząt. Od tego się zaczęło. Wtedy prawami zwierząt zajmowały się przede wszystkim punki. W Grudziądzu działała miejscówa, która była takim półskłotem, nazywała się Kapusta. Ekipa wysępiła lokal od miasta. Starą hurtownię. To tam odbywały się koncerty i pankoteki – imprezy, które dziś trudno byłoby mi sobie wyobrazić. Pankoteki były co weekend. Leciały tam z głośników nagrania kapel w stylu Homomilitia, Guernica Y Luno czy Rage Against The Machine, i my sobie tam pogowałyśmy.

Numer tematyczny ARTYSTKI powstał w ramach Warszawskiego Tygodnia Kobiet, który odbywa się w dniach 2-8 października 2023 w Domu Spotkań z Historią. To cykl wydarzeń – spotkań, debat, spektakli, spacerów i warsztatów, opowiadający o kobietach – tych, którym udało się zapisać w historii, i tych żyjących współcześnie, które tę historię tworzą – swoim życiem, pasją, pracą. Więcej informacji tutaj.
Numer tematyczny ARTYSTKI powstał w ramach Warszawskiego Tygodnia Kobiet, który odbywa się w dniach 2-8 października 2023 w Domu Spotkań z Historią. To cykl wydarzeń – spotkań, debat, spektakli, spacerów i warsztatów, opowiadający o kobietach – tych, którym udało się zapisać w historii, i tych żyjących współcześnie, które tę historię tworzą – swoim życiem, pasją, pracą.
Więcej informacji na stronie DSH.

Dużo było dziewczyn na scenie?
Nie bardzo. Często funkcjonowały na zasadzie „dziewczyna punkowca”. Przychodziły na koncerty czy wydarzenia, bo ich faceci chodzili. Na maksa mnie to irytowało. Poznałam wtedy Izę, starszą ode mnie, i wspólnie zorganizowałyśmy moją pierwszą akcję feministyczną. Chodziło o bojkot wyborów Miss Plaża. Razem z jeszcze jedną koleżanką wydrukowałyśmy w całości tekst piosenki zespołu Antichrist mówiący o kulcie piękności. Padały tam zdania kierowane wprost do kobiet, w stylu: „Czy chcesz być mięsem?”, „Dlaczego sama się uprzedmiotawiasz?”. Kawałek kończył się pytaniem: „Czy i ty marzysz o roli rasowej, tresowanej suki?”. Wtedy wydawało mi się, że to jest supermądre i błyskotliwe.

Komu rozdawałyście te ulotki? Kandydatkom?
Ludziom na plaży i kandydatkom. Średnio to było fajne. Myślę, że w taki sposób można się raczej zrazić niż przekonać do feminizmu. Jak w ulotce masz napisane, że jeśli chodzisz w stringach i świecisz cyckami, to jesteś rasową, tresowaną suką, to nie jest to język, który zachęci kogoś do aktywizmu. Wtedy jednak wydawało mi się to zajebiste. Na szczęście zmądrzałam, poznałam dziewczyny, również z punk rocka, które były striptizerkami lub escort girls, eksponowały ciała w seksualny sposób i nie przeszkadzało im to być turbofeministkami. Ciekawa była natomiast reakcja kolegów z Frontu Wyzwolenia Zwierząt, którzy powiedzieli nam, że robimy tę akcję, bo zazdrościmy urody tym dziewczynom.

Mam tendencję do idealizowania tych czasów, do nostalgicznego patrzenia na scenę punkową, ale chyba można uznać, że część tego środowiska – świadomie czy nie – była seksistowska.
Nie wiem, czy pamiętasz stare ulotki organizacji PETA. Normą była tam seksualizacja kobiet mających symbolizować torturowane zwierzęta. Były one przedstawiane nago w klatkach, z siniakami na ciele i w pozach, jakie znamy z porno. Pamiętam też akcję z supermodelkami, jak ta z Lindą Evangelistą pod hasłem: „Wolę być naga niż nosić futra”. Koledzy komentowali: „Szkoda, że nasze aktywistki nie są takie ładne”.

Histeria, fot. prywatne archiwum Aliny SynakiewiczHisteria, fot. prywatne archiwum Aliny Synakiewicz

To są rzeczy, które dziś by już raczej nie przeszły. Podobnie jak pojawiające się na łamach dużych zinów personalne ataki na feministki.
W jedynym z zinów z tamtych lat publikowano coś w stylu Wyborów Miss Punk Rocka, jakoś tak to się nazywało. Chodziło o zdjęcia dziewczyn z różnych kapel wrzucone bez ich zgody, którym towarzyszyły opisy ich wyglądu.

A jednak pamiętam, że nie bulwersowało mnie to wtedy tak, jak zbulwersowałoby dziś.
Miałyśmy wtedy zupełnie inną wrażliwość i nie było dzisiejszej świadomości. Zmienił się język. Przypomina mi się wyjazd na festiwal Muzyka w Krajobrazie w Inowłodzu pod koniec lat 90., podczas którego rozmawiano na temat roli kobiet w aktywizmie prozwierzęcym. Padały głosy, że nie chodzi o to, że kobiety są głupsze, ale jednak lepiej, żeby to mężczyźni rozmawiali z mediami. Są bardziej wiarygodni. Mówiono, że mężczyzna ma autorytet i wzbudza większe zaufanie.

Przypominają mi się dyskusje na forum hardcore.pl sprzed lat i biadolenie, że jest mało kobiet na scenie. Z perspektywy czasu myślę jednak, że to nie do końca było środowisko wspierające kobiety tak, jakbym sobie tego życzyła. Wiele dziewczyn mogło po prostu nie mieć ochoty na użeranie się z chłopakami.
Tak, a z drugiej strony ten punk rock był jednak megaprogresywny. Mówiło się o sprawach, które nie pojawiały się w mainstreamie, takich jak ekologia, prawa zwierząt, antyrasizm, feminizm, czy nawet ciałopozytywność, chociaż wtedy nazywało się to innymi słowami. No i ruch pro-choice, który był naprawdę prekursorski. Bardzo podobała mi się też międzynarodowość sceny punkowej: nieważne, czy gadałaś z załogą z Berlina, Białorusi czy Japonii, łączyło cię z nimi więcej niż z twoją sąsiadką z bloku, bo mieliście wspólny światopogląd.

Pamiętasz, jak wyglądały dyskusje wokół aborcji w 1993 roku i wcześniej?
Jak weszła ustawa aborcyjna w 1993 roku, chodziłam jeszcze do podstawówki. Na zajęciach z wiedzy o społeczeństwie miałyśmy sprawdzian i pamiętam, że było w nim dodatkowe pytanie, na szóstkę: „Jak wygląda prawo aborcyjne w Polsce?”. To jeszcze było przed moim feminizmem, przed przeczytaniem „Wyzwolonej kobiety”, więc nie miałam ugruntowanych poglądów na ten temat. Pamiętam jednak, że razem z trzema koleżankami ze środowiska dresiarskiego zupełnie niezależnie od siebie napisałyśmy długie elaboraty o tym, dlaczego kobieta ma prawo do aborcji. Serio. Nauczyciel powiedział, że wprawdzie nie odpowiedziałyśmy na pytanie, ale docenia, że się tak rozpisałyśmy. Dla mnie to jest przykład tego, jak się zmieniał dyskurs. Wiele, wiele lat później, grubo po 2000 roku, gdy prowadziłam zajęcia z edukacji seksualnej, młodzież miała bardzo konserwatywne poglądy i mówiła o zabijaniu dzieci. A my, zwykłe nastolatki z Grudziądza, których nie interesowały prawa kobiet, w 1993 roku byłyśmy pro-choice. To był czas, kiedy masa kobiet miała doświadczenie aborcji, takiej legalnej, w szpitalu. Osoby z mojej rodziny, z tego starszego pokolenia, również. To się po prostu działo i kobieta miała do tego prawo. Później to się zaczęło drastycznie zmieniać i galopować w stronę anti-choice aż do Czarnych Protestów.

A przed 1993 rokiem to był dla ciebie temat do rozmów z koleżankami?
Myśmy o tym w ogóle nie rozmawiały. Nie pamiętam ani jednej rozmowy o aborcji z tego czasu. To nie był żaden temat. Wiedziałyśmy po prostu, że jest taki zabieg, kobiety sobie go robią, ale o czym tu gadać? To tak, jakby rozmawiać o wyrostku robaczkowym – to nie jest żaden temat dla nastolatek. Zresztą nas wtedy bardziej interesowało włóczenie się po osiedlu i palenie papierosów. Pamiętam za to, że moi starsi koledzy napisali sprejem na budynku, który stał naprzeciwko kościoła: „Strzeż się ciąży, senat krąży”. Napis był tak usytuowany, że osoby idące na msze musiały go widzieć. Szczerze mówiąc, zrozumiałam, o co w nim chodzi, dopiero później.

Pomówmy o okresie, w którym ty sama nazywałaś się już feministką. Anarchofeministką.
Już w liceum miałam łatkę wściekłej feministki. Pamiętam, jak razem z moją koleżanką Gosią zrywałyśmy wiszącą na korytarzu antyaborcyjną gazetkę szkolną ze zdjęciami płodów. Wieszała ją katechetka i to zrywanie odbyło się kilka razy. Pod koniec liceum razem z koleżankami i chłopakami sympatyzującymi z feminizmem założyłyśmy grupę pod nazwą Femina Front. Robiłyśmy różne akcje, w tym na Dzień Kobiet. Na jedną z nich przebrałyśmy się za stereotypowe kury domowe. Miałyśmy wałki we włosach i chusty. Namalowałyśmy sobie podbite oko i rozdawałyśmy ulotki, w których sprzeciwiałyśmy się przemocy domowej. To było mniej więcej w 1997 roku i nawet doczekałyśmy się artykułu na pierwszej stronie „Gazety Grudziądzkiej”. W tym samym czasie miała miejsce pierwsza w Polsce kampania bilbordowa na ten temat, z hasłem „Bo zupa była za słona”. Punk rock nie istniał w próżni.

Nawiązałaś kontakty z dziewczynami z innymi miast?
Podczas jednej z pankotek wpadł mi w ręce feministyczny zin „Modliszka”, wydawany przez dziewczyny z Piekła Kobiet. Napisałam list do Elwiry – wokalistki zespołu, bo to były czasy, kiedy trasy koncertowe organizowało się korespondencyjnie, a numery telefonów do zespołów drukowało się we wkładkach kaset. Dostałam odpowiedź i zaproszenie na zjazd anarchofeministyczny w Siedlcach. Oczywiście podjarałam się tym na maksa i pojechałam. To był rok 1996. Od tego czasu miałyśmy stały kontakt z Elwirą i całą anarchofeministyczną grupą Wiedźma, w której działały osoby związane z Piekłem Kobiet. Później pojechałam jeszcze na warsztat ekofeministyczny, o którym przeczytałam w ekologicznej gazecie „Zielone Brygady”. Poznałam tam dziewczyny z warszawskiej grupy Emancypunx: Derwisz i Jennifer, która prowadziła wydawnictwo Emancypunx Records. Podobało mi się, że mają takie punkowe, kolorowe ciuchy i wiedzą, o co w tym feminizmie chodzi. Potem przekonałam się, że takie grupy feministyczne wewnątrz sceny punkowej funkcjonują w całej Polsce: Sister to Sister w Elblągu, Barbie War w Suwałkach, Dziewczyny w Akcji związane ze skłotem w Białymstoku i kilka innych, których nazw nie pamiętam. 

Klasyczny ruch anarchistyczny łapał, o co chodzi w feminizmie?
Poważni anarchiści, którzy za wykładnię uważali myślicieli z XIX wieku, uważali, że ruch powinien zajmować się kwestiami społeczno-ekonomicznymi: związkami zawodowymi, ruchem lokatorskim, ruchem obdżektorskim, czyli na rzecz zniesienia obowiązkowej służby wojskowej. A prawa kobiet czy osób LGBT to były tematy obyczajowe, czyli mniej ważne. Zresztą mówimy o czasach, w których anarchiści z pewnego skłotu potrafili przyczepić swojej koleżance, zadeklarowanej anarchofeministce, na drzwiach plakat porno z wizerunkiem kobiety robiącej typowi loda i ich własnym podpisem: „anarchofeminizm w praktyce”.

Histeria, fot. prywatne archiwum Aliny SynakiewiczHisteria, fot. prywatne archiwum Aliny Synakiewicz

No i incydent z plakatem…
W czasach, kiedy służba wojskowa była obowiązkowa, pojawiły się w ruchu anarchistycznym plakaty zniechęcające do służby wojskowej. Na jednym z nich był wizerunek nagiej kobiety z rozłożonymi nogami i podpisem: „Gdy ty idziesz do wojska, ona spotyka się z listonoszem”. Środowiska anarchofeministyczne mówiły głośno o tym, że to jest słabe. Pamiętam imprezę urodzinową pewnego skłotu, na którą przyjechała ekipa Emancypunx z Warszawy. Była tam też feministyczna kapela ze Szwecji – bardzo mocna frakcja osób wkurwionych na ten plakat. Odbyło się więc jego publiczne spalenie na scenie. Do dziś są w ruchu osoby, które wolałyby, żeby o tym nie wspominać.

Ty zaangażowałaś się w punk rock najmocniej, jak się da, bo miałaś swoje zespoły.
Pierwszą kapelę, Histerię, założyłyśmy późno, kiedy już byłam na studiach. Inspiracją dla mnie były grupy występujące na feministyczno-queerowym festiwalu Noc Walpurgii. Na początku miałyśmy stricte kobiecy skład, ale koleżanka, która grała na basie, dość szybko się wymiksowała. Wtedy zaprosiłyśmy do współpracy kolegę z zespołu Biała Gorączka, Zbyszka. On był jedyną osobą, która w naszym składzie umiała dobrze grać na instrumencie. Dominika i Gosia dopiero uczyły się grać na gitarze i perkusji. Było trochę tak, że zespoły z dziewczynami w składzie ciekawiły ludzi. Myślę, że głównie z tego powodu zapraszano nas na koncerty. Nauczyłam się growlować – to było cudowne i wyzwalające doświadczenie. Sprawiało mi radość, kiedy kolesie się dziwili: „Co? Dziewczyna tak umie śpiewać? I to taka metr sześćdziesiąt?”. Byliśmy z Histerią na krótkiej trasie w Niemczech i Szwajcarii.

Była duża różnica pomiędzy scenami punkowymi w Polsce i za granicą?
Na pewno nie było takiej rewii punkowej mody i oceniania ludzi po wyglądzie jak w Polsce. Rzucała się w oczy większa liczba queerowych osób na scenie. W Polsce ludzie często outowali się po latach, niektórzy dopiero niedawno. Czyli niby ten punk rock był taki otwarty, ale wcale nie był. Wojtas z Homomilitii mówił o sobie otwarcie, że jest gejem, ale poza nim ludzie się średnio outowali. A jestem przekonana, że były osoby LGBT+ na scenie tamtych lat, bo to są jednak prawa statystyki. Mam jednak alergię na podział: zajebisty Zachód i zacofany Wschód. Od razu sobie myślę o załodze punkowej z Białorusi, która miała i ma przejebane. Byłam w szoku, gdy dowiedziałam się, że normą jest, że po większości koncertów ich organizator ląduje na całą noc na dołku. Nie mówiąc o aktywistach i aktywistkach bitych brutalnie przez milicję czy wsadzanych do więzień na długie lata. Punk na Zachodzie to jest przy tym Disneyland.

Grałyście zaangażowany crust z całym pakietem charakterystycznych dla punka tematów. Miałyście piosenkę o aborcji?
Histeria miała teksty feministyczne: o przemocy seksualnej, pułapce ról genderowych, LGBT+. A z kawałkiem pro-choice to było tak, że napisałam o tym tekst i nawet zaczęliśmy robić muzę, ale to był czas, gdy coraz trudniej było nam się spotykać w garażu i grać, bo część z nas wyprowadziła się do innych miast albo za granicę. Ostatecznie kapela się rozpadła i kawałek nie powstał. Ale ten tekst wiele lat później zaistniał w innym zespole, w którym śpiewałam.

Lepiej nie mieć wcale takiego numeru niż nagrywać prolajferskie, konserwatywne gnioty, jak Cela nr 3 czy Włochaty dwadzieścia lat temu…
Tylko że ten polski punk rock wciąż dziś bywa strasznie konserwatywny. Mamy dziadocen, który wciąż wspomina lata 80. i 90., sama mam takich kolegów i koleżanki. A to nie są atrakcyjne treści dla współczesnej młodzieży, którą interesuje queer, kwestionowanie tożsamości płciowej i feminizm. Dlatego mam wrażenie, że punk powoli umiera.

Widać to było choćby na Czarnych Protestach – masowych proaborcyjnych demonstracjach, w których uczestniczyły masy młodych ludzi. Te protesty nie przypominały demonstracji sprzed lat – tych, które pamiętamy. Mam na myśli i estetykę, i styl protestowania. Jak ty na to patrzysz?
Moim zdaniem było za grzecznie.

Wow. Za grzecznie?!
Kiedy mówię o grzeczności, mam przed oczami meksykańskie feministki, które przez kilka tygodni okupowały budynek rządowy, protestując przeciwko temu, że rząd nic nie robi w sprawie kobietobójstwa. Dzięki takim radykalnym akcjom, w które włączyło się całe społeczeństwo, kilka tygodni temu ten konserwatywny katolicki Meksyk zdekryminalizował aborcję.

No dobra, ale u nas tłumy młodzieży śpiewały: Jebać PiS!”. To nie było zbyt uprzejme…
Ja mam problem z tym hasłem. Ono reprezentuje taką libkową perspektywę. Uważam, że wróg mojego wroga nie staje się z automatu moim przyjacielem. Oczywiście nie zgadzam się z polityką PiS, ale Koalicja Obywatelska nie jest dla mnie żadną alternatywą. Uważam, że dużo czynników miało wpływ na to, że te protesty się nie udały. Myślę, że Polska nie ma doświadczeń masowych demonstracji dotyczących praw człowieka, takich, które angażują całe społeczeństwo. Ludzie byli nieprzygotowani. Zryw – okej, ale co dalej? Nie było żadnej strategii, nie wiadomo zresztą, kto miałby tę strategię stworzyć. Historia ruchów społecznych pokazuje, że dopiero takie niegrzeczne akcje przynoszą efekt. Tak było w Stonewall. Osoby queerowe, z kobietami trans na czele, napierdalały się tam z policją, co doprowadziło do powstania międzynarodowego ruchu na rzecz osób LGBT+. Ale żeby nie było, bardzo doceniam Czarne Protesty, dzięki którym ludzie oswoili się z feminizmem. Świadomość feministyczna w Polsce przesunęła się o lata świetlne do przodu.

Koncert zespoły DNO, fot. prywatne archiwum Aliny SynakiewiczKoncert zespołu Dno, fot. prywatne archiwum Aliny Synakiewicz

Ja jednak właśnie mam w pamięci głównie tłumy wkurwionych młodych dziewczyn...
Tak, to jest super i też się tym jarałam. Ale zabrakło nam takiego know-how. Wiedzy o tym, jak dbać o siebie na demonstracjach. Na co można, a na co trzeba sobie pozwolić. W trakcie trwania Czarnych Protestów Małgorzata Trzaskowska na swoim Facebooku podawała numer do Szpili – anarchistycznego kolektywu antyrepresyjnego. Czyli jest tak źle, że miasto czy politycy posiłkują się wsparciem zorganizowanym przez anarchistki i anarchistów?

Tak jak wyręczają się Aborcyjnym Dream Teamem czy Women Help Women, które za nich robią aborcje. Zresztą rękami naszych koleżanek i przyjaciółek, bardzo często znajomych z punka. W ogóle dużo dziewczyn i osób z tego środowiska działa teraz w różnych kolektywach, fundacjach czy NGO-sach.
Sama jestem taką osobą. Pracowałam w organizacji feministycznej, teraz pracuję w NGO-sie zajmującym się prawami osób trans. Aczkolwiek nie mam złudzeń, bo NGO-sy są reformistyczne, a nie rewolucyjne. Nie zastąpią ruchów społecznych, które przynoszą zmianę, ale mogą je wspierać.

Ostatnie pytanie niech będzie klamrą i jednocześnie moim prywatnym hołdem złożonym starym punkowym i kontrkulturowym zinom, w których właśnie w ten sposób często kończyły się wywiady. Powiedz, czego obecnie słuchasz, i poleć nam trzy zespoły feministyczne, które uważasz za istotne.
Słucham głównie cięższych odmian punka, czyli sludge’u czy industrial punka, niekoniecznie z jakimś turbofeministycznym przekazem. Mogę polecić cztery kapele? Zacznę od Piekła Kobiet, myślę, że ten zespół został mega niedoceniony przez polską scenę. Moim zdaniem ich przekaz wyprzedzał naszą epokę i pewnie właśnie dlatego teksty ich kawałków w stylu „pierdol pro life, popieraj pro choice” były uznawane za zbyt radykalne. Polecam też Bikini Kill, myślę, że warto się zapoznać z historią tego zespołu. Kapelą, którą bardzo cenię i lubię, jest też Harum Scarum, band feministyczny, a w dodatku queer czy właściwie dyke punkowy (w jego składzie były same lesbijki). No i na deser, odchodząc do kultury anglosaskiej, poleciłabym Dominatrix z Brazylii. Słyszałam, że na tej scenie jest masa zespołów tworzonych przez kobiety, ale w sumie nigdy tego nie sprawdziłam.