Hello from the children of planet Earth
fot. Łukasz Giza

9 minut czytania

/ Teatr

Hello from the children of planet Earth

Anna Pajęcka

Po wielkim sukcesie krakowsko-kieleckiego spektaklu „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” Mateusz Pakuła we wrocławskim Capitolu powrócił do bliskiej mu estetyki science fiction

Jeszcze 2 minuty czytania

Wstajesz, jesz śniadanie, pracujesz, spacerujesz, kładziesz się spać. Dzień jak co dzień. Życie upływa raz bardziej, a raz mniej emocjonująco. W tym samym czasie, gdzieś w przestrzeni międzyplanetarnej, tysiące lat świetlnych od naszych domów i ulic krążą dwie sondy Voyager. Umieszczone w nich „złote płyty” zawierają obraz naszych czasów i ludzką kulturę w pigułce. To projekt, którego NASA wstydziła się przed amerykańskim Senatem za czasów prezydentury Jimmiego Cartera, a który kiedyś może okazać się fundamentalny dla ludzkości. Ale ta raczej się o tym nie dowie. Pozaziemska cywilizacja odtworzy je już jako pomnik. Wszystko bowiem wskazuje, że dwa krążki mają potencjał przeżycia ludzkiego gatunku. Co po nas zostanie? Ucieszy was to lub nie: piosenka „Johnny B. Good” Chucka Berry’ego, fotografia kobiety jedzącej winogrona w supermarkecie i przemówienie Cartera. I słowa. Te akurat są poruszające: „Hello from the children of planet Earth”. „Upłynie czterdzieści tysięcy lat, zanim Voyager 1, opuszczając Układ Słoneczny z prędkością 58 000 mil na godzinę, przeleci w pobliżu jakiejkolwiek gwiazdy. Minie 358 000 lat, zanim Voyager 2 zbliży się do najjaśniejszej gwiazdy – Syriusza” – pisał jeden z ojców płyt, Tim Ferry na łamach „New York Timesa” w 30. rocznicę wystrzelenia sond.

Po wielkim sukcesie krakowsko-kieleckiego spektaklu „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” Mateusz Pakuła we wrocławskim Teatrze Capitol powrócił do bliskiej mu estetyki science fiction. Z tym gatunkiem mierzył się już w na przykład w Łaźni Nowej, gdzie wziął na warsztat historię fikcyjnej znajomości Stanisława Lema i Philipa K. Dicka, w efekcie której Amerykanin miał donieść FBI, że Lem to tak naprawdę komunistyczna komórka szpiegowska, a nie żywy pisarz. Jeśli Pakuła potrzebował oddechu po nagradzanym i wielokrotnie pokazywanym przedstawieniu o śmierci ojca, to udało mu się. 

Złote płyty, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, premiera 3 lutego 2024„Złote płyty”, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, premiera 3 lutego 2024Historia złotych płyt pasuje do zainteresowań Pakuły. Są w niej wątpliwości, amerykańska pompatyczność, pytania o człowieka – to wszystko pozwala na opowiedzenie prywatnej historii na tle wielkiej opowieści. Jak wielkiej, pokazuje już animacja otwierająca przedstawienie. To sekwencja rodem z filmów przyrodniczych: Ziemia oddala się i oddala, pozostając na koniec maleńkim punktem w ogromnym wszechświecie. Ma to nam dać wrażenie własnej małości, co będzie nie bez znaczenia w dalszym odbiorze spektaklu.

„Złote płyty” to historia o miłości i latach siedemdziesiątych, czyli schyłku „kosmicznego wyścigu”. Trwa zimna wojna, przy stole konferencyjnym zasiada sześcioosobowa komisja, która w trakcie kilku spotkań ma znaleźć odpowiedź na pytanie, jak pokazać kosmitom ludzki dorobek. Kim jesteśmy? Do czego dążymy? W czasie tych poszukiwań dwoje z nich uwikła się w skomplikowane relacje, a razem stworzą „złotą płytę” w warunkach zewnętrznego nacisku. Do całej szóstki można adresować pretensje o to, jak za setki lub tysiące lat będą nas widzieć przybysze z innych światów.

W scenografii jak z amerykańskiego serialu z lat 70., ze ścianami w eleganckim drewnie, z kanapą o ostrych krawędziach w stylu skandynawskim (największa moda tamtej dekady powróciła i dziś), z logotypem NASA i bauhausowymi krzesłami, rozgrywa się dziejowy moment. W tych wnętrzach, świetnie zaprojektowanych przez Justynę Elimonowską, spotykają się dwie pary i dwa „wolne elektrony”. Są tu Carl i Linda Sagan (Rafał Derkacz i Katarzyna Pietruska), Tim Ferris i jego narzeczona Ann Druyan (Albert Pyśk i Helena Sujecka). Jest Frank (Emose Uhunmwangho) siedząca u szczytu stołu. W spektaklu jest czarną kobietą, matematyczką – to wytwór fantazji autora, bo w rzeczywistości Frank był białym mężczyzną (Frankiem Drakiem). W końcu jest także Dick (Michał Zborowski), markotny przedstawiciel władz, nadzorca. Siedzi na krześle przy drzwiach, podjadając zestaw z McDonalda. Odzywa się tylko, gdy trzeba wdać się w pyskówkę lub odebrać telefon. To ważne, bo przez telefon przychodzą kolejne polecenia: nie za dużo biologii, zero nagości, seksualności, wojen i przemocy; „żadnych dup i cycków, i żadnych pindoli”. No, w tym ostatnim przypadku władza zmieni zdanie: „pindole mogą być”. 

Pakuła bawi się świetnie sposobem, w jaki konstruuje postaci i jakie role im rozdaje. Pojawianie się Tima w pokoju zapowiada głośne spuszczanie wody w ukrytej za ekranem łazience, ewidentnie ma problem z żołądkiem. Gdy Ann wchodzi do sali, wzrok skupia się wyłącznie na niej. Carl nosi golf i bardzo przeżywa swój wizerunek. Linda jest na ogół wściekła. Trudno się jej dziwić, skoro w jej obecności mąż flirtuje z narzeczoną przyjaciela. 

Narracyjną ramą przedstawienia jest historia romansu rodzącego się między Carlem i Ann, ale relacja tej dwójki nie przysłania innych postaci. Frank to wyzbyta z emocji naukowczyni, która chce wytłumaczyć świat za pomocą liczb, ale ma na to także wiele innych pomysłów o komediowym potencjale. Na przykład do „Pochodzenia świata” Courbeta, którego naturalnie cenzura na złotą płytę nie wpuści, dopisuje interpretację, według której Courbetowska wagina to pole bitwy z „Władcy pierścieni” Tolkiena. Łatwo sobie dopowiedzieć, gdzie czają się orki, a gdzie znajduje się las entów. Chociaż cały zespół aktorski daje z siebie wszystko, to jednak Emose Uhunmwangho – i to, jak napisana jest jej postać – kradnie show.

fot. Łukasz Giza


Bohaterowie nie mają także wielu rozterek natury etycznej dotyczących tego, co posłać w kosmos. Dopóki nie zadzwoni John Lennon i zasugeruje, aby zamiast wybranego przez Tima i Carla „Here Comes the Sun” poleciało „Imagine” Beatlesów. Wówczas w bohaterach coś pęka i zaczyna się jazda w dół – miłość wybucha, konflikt się ujawnia i nasila. Sceny bójki są slapstickowe, sceny miłości – przetańczone. Bo reżyser nie boi się sięgać po klisze. Zdaje się wręcz napawać nostalgicznym klimatem lat 70., podkręcanym przez szlagiery tamtej dekady wykonywane przez Zuzannę Skolias-Pakułę i Antoniego Skoliasa. W końcu Capitol to teatr muzyczny, ale nie należy się tego obawiać – musical przechodzi dziś ostrą dekonstrukcję. Gdy w ten gatunek wchodzi teatr dramatyczny (udowadniają to m.in. ostatnie spektakle Marcina Libera), staje się strawny także dla tych, którzy teatru muzycznego nie darzą miłością.

Stawką projektu NASA było wyprodukowanie obrazu ludzkości i ludzkiej kultury, który nie wystraszy kosmitów. Śmieszny jest człowiek ze swoją manią własnej wielkości. Nie wiemy nawet, czy byty pozaziemskie istnieją, ale mimo to chcemy prezentować się przed nimi jak najlepiej. Być może dlatego ta historia tak spodobała się „materialiście, racjonaliście i ateiście”, Mateuszowi Pakule. Wyobrażenie kosmitów jest bliskie temu, co człowiekowi narzuca religia. Czy to kosmos, czy historia wymyślona przed tysiącami lat – szukamy dla siebie punktu odniesienia. W Teatrze Capitol można się z tego uczciwie pośmiać i zaakceptować swoją małość.

Reżyseria i scenariusz: Mateusz Pakuła
Scenografia i kostiumy: Justyna Elminowska Muzyka i aranżacje: Antonis Skolias, i Zuzanna Skolias-Pakuła
Choreografia: Mikołaj Karczewski
Wideo: Olga Balowska
Reżyseria światła: Paulina Góral
Obsada: Rafał Derkacz, Katarzyna Pietruska, Albert Pyśk, Helena Sujecka, Emose Uhunmwangho, Michał Zborowski

Ale – kiedy głos lektora poważnieje, a na ekranie podwieszonym nad sceną przewijają się kadry pokazujące, w jaki sposób naprawdę doświadczamy człowieczeństwa – emocje, słońce wychodzące zza chmur, uśmiech dziecka, dotyk skóry na skórze, psi mokry nos – dochodzimy do wniosku, że nie jesteśmy tylko tym, co o nas napisano, lub tym, co udało się nam wytworzyć. Chodzi o piękno, dreszcz, strach, szczęście. No i o słabości, a tą czasem jest miłość – o tym jest przecież historia Carla i Ann. Jest więc happy end i lekcja z tej pozornie lekkiej historii: bycie człowiekiem jest mimo wszystko piękne. Może to banalne, ale wzmacniające.