Jeszcze 2 minuty czytania

Olga Hund

ZA DARMO: Kawa

Olga Hund

Olga Hund

Kontent prosił mnie, bym go sobie wyobraziła. Wyobrażałam więc go sobie jako substancję o skomplikowanym składzie, trudną do zdefiniowania, niczym melanż w „Diunie”

Działy się rzeczy niesłychane. Był taki tydzień czy dwa, kiedy ze dwadzieścia osób zaprosiło mnie na kawę. Było to w internecie, ale i tak się zdziwiłam. Każda z nich zwracała się do mnie osobiście: „zapraszam cię na kawę, zapraszam cię na kawę”, mimo że nie znałam tych ludzi, a oni najwyraźniej nie znali mnie i moich przyzwyczajeń.

Bo niełatwo mnie gdzieś wyciągnąć. Wieczory najchętniej spędzam sama lub wśród ludzi, których już znam. W zimowe dni wstaję rano, pracuję, po robocie leżę odłogiem i czekam, aż zrobi się ciepło. W lecie wstaję rano, pracuję, a po pracy wychodzę na spacer do darmowych miejsc. Oszczędzam w ten sposób mnóstwo pieniędzy.

Sama kawa też mnie nie kusi. Nie potrafię docenić jej smaku, nie potrafię nawet rozróżnić tej dobrej od tej złej, nikt mnie tego nie nauczył. Matka do dziś pije „pierwszą kawę”, do której dolewa zimnej wody, żeby móc ją pić „już”. Po niej następuje „druga kawa”, czyli ponowne zalanie – tym razem wyłącznie wrzącą wodą – fusów z pierwszej. Po jej wypiciu matka daje sobie z kawą spokój aż do następnego rana. Reszta podobnie. Dziadek zalewał fusy, babcia zalewała fusy, ojciec i siostra zalewali i wciąż zalewają fusy, więc kim ja się mogłam stać?

Najbliżej do „wyjścia na kawę” mają moje spotkania z przyjacielem Jankiem, z którym od niedawna umawiam się regularnie na stacji benzynowej, między naszymi osiedlami (ściślej: osiedlem jego i mojej matki, gdzie cena kawy ma się sensownie do jej wielkości). Tam, obserwując, kto i za ile tankuje, można poczuć się jak w Ameryce.

No ale jednak ludzie lawinowo zapraszali mnie na kawę i było to dziwne. Odpowiedź okazała się prosta: to znów ja wszystko pomieszałam. To nie mnie zapraszali, ale każdego, kto się nawinął, i nie na kawę, ale do jej kupienia. („Zarabiaj w przyjaznej formie symbolicznej kawy” – piszą twórcy strony, przez którą dokonuje się płatności za wirtualny napój).

Nie pierwszy raz zdarzyło mi się zrozumieć coś całkowicie na opak: ostatnio, gdy kupowałam zimowe rękawiczki wygrzebane z kosza z wielkim napisem „promocja”. Przy kasie okazało się, że cena nie różni się od metkowej. Gdy spytałam, czy rękawiczki nie są objęte promocją, pani kasjerka mi wszystko wytłumaczyła: produkty z kosza promocja nie są w promocji, a napis oznacza jedynie, że w danej chwili oni je promują. Niestety nie uczę się też na błędach, bo gdyby tak było, pamiętałabym, że policjant kiedyś „zaprosił” mnie do radiowozu, a pracodawca – na rozmowę, na której powiedział, jak w filmach, że mogę już jutro nie przychodzić.

No ale będę szczera: ucieszyłam się, że nie będę musiała nigdzie wychodzić.

A potem, jak ziemniakom na targu, zaczęłam się tym zapraszającym przyglądać. Książkę by się dało o nich napisać. Kogo tam nie było! Na wspólną kawę zaprosiła mnie polska Ronja, córka zbójnika, czyli „lekarka – córka lekarzy”, od miesiąca bez pracy. Brak widoków na satysfakcjonującą i dobrze płatną pracę wpędził ją w podły nastrój i dlatego prosi mnie o wsparcie. Zaprosiła przedsiębiorczyni z własną firmą, chwalący się wysokimi zarobkami i rozbudowaną bazą klientów „edukator życia”, kilku uśmiechniętych podróżników spędzających właśnie wakacje życia – im też przydałaby się symboliczna kawa, bo każdy, kto ciuła na urlop, przecież wie, że podróże tanie nie są. Zaprosiło mnie też kilka osób oferujących wgląd w życie luksusowe i niespotykane lub przeciwnie: tak zwyczajne, tak swojskie, tak najzwyczajniejsze ze wszystkich, że warto je obfotografować, jak świnię ze skrzydłami. Jeśli znajdziesz życie bardziej luksusowe lub bardziej zwyczajne – zwrócimy ci pieniądze, zdawały się mówić i bentleye, i kiełbasy ze zdjęć.

Przypomniało mi się opowiadanie Caldwella, w którym obwoźny zielarz sprzedawał Życiodajny Wywar Indiański. Najbiedniejsi i najbardziej naiwni zostali przez zielarza oszukani, wywar oczywiście nie uleczył żadnej z poważnych chorób, jedynie sprytna dziewucha bez szansy na ożenek podstępem złapała męża. Nikt, nie umarł, nikt nie zginął, nikomu nie stała się krzywda. Wszystko skończyło się dobrze.

O ile wiem, czym jest metafora, to jednak miewam problemy ze słowem „kontent”. Muszę go sobie wyobrażać. Każda z tych osób zapraszających na kawę wytwarzała różny kontent: „jeśli podobają ci się moje treści, jeśli lubisz mój kontent…” – pisały.

Kontent prosił mnie, bym go sobie wyobraziła. Wyobrażałam więc go sobie jako substancję o skomplikowanym składzie, trudną do zdefiniowania, niczym melanż w „Diunie”. Wyobrażałam sobie wielkie kotły gęstej jak smoła mazi, w których bez przerwy gotuje się ten cenny jak złoto surowiec. Wyobrażałam sobie wielkie mapy wydobycia kontentu, jak z lekcji geografii. Wyobrażałam sobie babcie oferujące wnuczkom symboliczne lody za kontent, wyobrażałam sobie mnóstwo bogatych ludzi, którzy uwierzyli, że biedniejsi powinni finansować ich pasje i w końcu firmę pośredniczkę, pobierającą z wpłat niemały procent. Wyobrażałam sobie tych, którzy pomyśleli, że skoro wszyscy tak robią, to głupstwem byłoby stracić darmowe pieniądze. Byłam naprawdę podła w tych wyobrażeniach.

Najbardziej zaciekawił mnie kontent zwyczajnego życia. Na oglądaniu zdjęć produktów spożywczych, które sama kupuję; talerzy, z jakich sama jem; widoków podobnych do tych za moim oknem upłynął mi cały wieczór. Zastała mnie wczesna noc, która wkrótce zmieniła się w bardzo późną noc i nagle moją sukę obudził dochodzący z podwórka rumor. Wydawało mi się, że słyszę go już od dobrej chwili, ale nie chciało mi się wstawać. Jej też nie chciało się schodzić z łóżka, powarkiwała, leżąc. Pomyślałam ucieszona, że to na pewno w końcu coś niezwyczajnego, niesamowitego, jakaś wielka sąsiedzka bitwa, może całkiem nowe warunki pogodowe, wybuch wulkanu, kręgi w śniegu, cokolwiek, co nie jest fotografią kiełbasy i pytaniem, czy my wszyscy dalej latte w modnej knajpie.

Za oknem rzeczywiście, padało. Deszcz kapał przez dziurę w nowym blaszanym daszku śmietnika, z którego wystawały rozerwane przez ludzi lub zwierzęta worki. Śmierdziało palonym wszystkim, jak każdej zimy. Na dole stał jakiś pan, mogłabym nawet napisać, że to sąsiad, którego znam i z którym, o ile jest trzeźwy, rozmawiam najwięcej. Chwiejąc się, walczył z przemokniętymi sklejkowymi meblami, które ktoś, mimo zakazu, wywalił pod śmietnikiem.

Z góry wyglądało to jak film. Jak scena, w której bohater wpadł w szał, bo właśnie doznał zawodu miłosnego, dowiedział się, że bliska osoba umiera, lub stracił pracę. I byłoby, być może, taką właśnie sceną, gdyby nie drobny szczegół, dla wielu nie do wychwycenia. Otóż człowiek w szale, niech będzie to sąsiad, którego znam i z którym, o ile jest trzeźwy, rozmawiam najwięcej ze wszystkich sąsiadów, rąbał te sklejkowe meble bez żadnych narzędzi. Rąbał je, można powiedzieć, rękami i nogami, jakby budował sobie scenę do kolejnych występów. Ale co najważniejsze, rąbał na części – zaskakująco jak na filmowy szał – drobne. Tak drobne, że mogłyby się zmieścić w drzwiczkach pieca kaflowego w kamienicy w centrum dużego miasta. Hałas był ogromny, w podwórku szalało echo, ile rumoru może nocą zrobić zziębnięty człowiek.

Sąsiad zmęczył się, przerwał pracę, sapiąc, spojrzał w górę, na okna, jakby sprawdzał, czy w którymś się nie świeci, czy ktoś go nie podgląda. Ja oczywiście stałam tam wciąż, po ciemku, zastanawiając się, dlaczego nie zejdę mu pomóc, kto i dlaczego mnie taką stworzył.

Gdy mężczyzna pakował strzępy mebli do ikeowskiej siatki, w oddali uderzyła kiczowata seria piorunów. Zamknęłam okno, a on musiał usłyszeć, jak je zamykam. Pomyślałam, że ładnie wygląda ta niebieska siatka na całkowicie szarym podwórku, ktoś mógłby ją sfotografować i zdjęcie byłoby dobrym kontentem, zasługującym na kawę w jednej z trzech odsłon: za 8, 15 lub 25 złotych.