Jeszcze 2 minuty czytania

Mirosław Filiciak

KULTURA 2.0:
Kłopoty z apetytem

Mirosław Filiciak

Mirosław Filiciak

Nie dość, że ciągle pada, to jeszcze – jak zwykle o tej porze roku – kończą się seriale. Zamknięci w czterech ścianach miłośnicy produkcji HBO, Showtime czy AMC cierpią, cierpią też miłośnicy produkcji TVP, TVN i Polsatu. Jednak w nerwowym poszukiwaniu nieoglądanych jeszcze serii, pozwalających przetrwać „wakacyjną przerwę”, nieczęsto zdarzają się transfery pomiędzy tymi obozami. Rodzime telenowele jakoś nie kuszą.

„Nie tylko wątki seryjne, ale też koncentracja na związkach międzyludzkich, intymnych rozmowach, konfliktach romantycznych i rodzinnych, domowa scenografia, świadomi emocjonalnie i wrażliwi bohaterowie męscy, a także pracujące i silne postaci kobiece, wymieniane (…) jako kluczowe elementy soap opera, stanowią integralną część najwyraźniej męskich produkcji prime-time'owych jak «The Shield: Świat glin» produkcji FX i «Rodzina Soprano» HBO, podobnie jak zorientowanych bardziej na damską widownię serii emitowanych w prime time, jak «Plotkara» CW czy «Gotowe na wszystko» stacji ABC” – piszą Sam Ford, Abigail de Kosnik oraz C. Lee Harrington we wstępie do książki pod znaczącym tytułem „Survival of Soap Opera”. Dodają też, że granice między gatunkami o tak różnym statusie kulturowym (wstydliwe opery mydlane i modne seriale nowej generacji) zacierają też sami widzowie, oglądając coraz częściej emitowane raz w tygodniu wysokobudżetowe produkcje ciągiem, połykając cały sezon w ciągu kilku dni. Amerykańska krytyka ukuła na to niedawno specjalne określenie: binge-watchingBinge można tłumaczyć jako obżarstwo. 

Jedzenie jest niewyczerpanym źródłem metafor, także dla tego, co robimy z kulturą. I nie tylko na poziomie wyrafinowanych praktyk, bo przecież od przynajmniej ćwierćwiecza podstawowym określeniem dla naszych relacji z treściami kultury jest „konsumpcja”. Ilustruje to nie tylko wprzęgnięcie kultury w tryby kapitalistycznej produkcji, ale też zmianę statusu samej kultury. Niespełna dwa wieki temu Hegel przekonywał, że kontakt z kulturą zapewniają tak zwane zmysły teoretyczne – wzrok i słuch. Pozostałe, znajdujące się w hierarchii zmysłów niżej, to zmysły praktyczne, potrzebne do przeżycia, ale też destrukcyjne. Bo przecież, żeby posmakować, trzeba wziąć do ust, a najlepiej – przełknąć. Inni XIX-wieczni filozofowie, jak choćby Lorenz Oken, przekładali tę hierarchię na inne klasyfikacje i zestawienia, w których „lepsze” i „gorsze” zmysły przypisywano do podziałów etnicznych, klasowych czy płciowych. Elita miała raczej kontemplować, niż jeść. A jeśli już jeść, to obowiązkowo wybrzydzając. Dziś sytuacja wygląda inaczej. Nowy elityzm polega na wszystkożerności i nieumiarkowanej konsumpcji. Może jeszcze jeden odcinek przed snem?

Oczywiście to wszystko nie jest takie proste. Bo kluczem do wysokiego statusu nie jest omijanie tego, co „niskie”, lecz umiejętne łączenie tego z „wysokim”. Jak pisał Tomasz Szlendak, „można powiedzieć, że ci z góry [stratyfikacji społecznej] mają tendencję do lubienia wszystkiego, i Wassilego Kandinskiego, i Britney Spears. Ci z dołu natomiast lubią tylko Britney”. Ale jednak nie każda Britney się nadaje – serwisy VOD z „M jak miłość” nie są przecież alternatywą dla braku nowych odcinków „Mad Men” (nawet jeśli dziennikarka „NY Timesa” pisze, że „W szóstej serii «Mad Men» gwałtowne zwroty w życiu bohaterów powtarzają się w iście soap-operowym stylu”). Wszystkożerność – jak mówiła Małgorzata Jacyno w rozmowie w raporcie „Młodzi i media” – „może być widziana i jako specyficzna strategia, i etap walk symbolicznych”. Jest rodzajem fanaberii kulturowo uprzywilejowanych, kontrolowaną anarchią, wyznaczającą nowe linie społecznych podziałów. Przede wszystkim jednak ma swoje granice. To, co „niskie”, jest atrakcyjne do momentu, w którym pojawia się ryzyko całkowitego zatarcia tych granic. Miejsce stylizowane na tani bar z burgerami nie jest tanim barem z burgerami. A tych pierwszych, podobnie jak dobrych seriali, jest coraz więcej. Porzućmy więc metafory i wróćmy do jedzenia.

O przemianach knajpianych mód pisze Alison Pearlman w fascynującej książce „Smart Casual” (która jest efektem jednego z błyskotliwiej wymyślonych tematów badawczych – w ciągu trzech lat prac nad książką Pearlman odwiedziła ponad setkę knajp i barów). Autorka na przykładzie sytuacji w Stanach Zjednoczonych opisuje, jak wypracowana przed półwieczem formuła eleganckiej restauracji z wyrafinowanymi daniami ewoluowała w kierunku modnych knajp, gdzie nie tylko brak białych obrusów, ale często nawet stołów. Są tu historie o swoistej żywieniowej pornografii restauracji z otwartymi kuchniami, w których za pieniądze odgrywa się wyestetyzowane fantazje o „zwykłym” gotowaniu, ale też analiza trendu polegającego na przygotowywaniu przez uznanych kucharzy własnych wersji popularnych dań. Pozornie eksponujące codzienność manualnej pracy w kuchni lokale z kartami otwartymi na dania innych kultur, a nawet na posiłki spożywane na co dzień przez niezamożnych, tłumią lęki elit przed społeczną zmianą. Nie możemy być rasistami, przecież kochamy ich kuchnię! I od nikogo się nie oddzielamy – przecież nie ma tu obrazów na ścianach i kwartetu smyczkowego, tylko plakaty, a z głośników leci Britney! 

Podstawowe oszustwo tej sytuacji, jak twierdzi Pearlman, polega na fałszywym poczuciu niwelowania różnic społecznych. Jest ono ukryte w założeniu, że jeśli jedzenie jest proste i smaczne, to musi być też dobre w sensie etycznym. Ekspercka wiedza o gotowaniu (wyrafinowane dania oparte na skomplikowanej obróbce składników) została zastąpiona zapewniającą dostęp do składników wiedzą o dostawcach. W nowym gotowaniu kluczowe są bowiem składniki najwyższej jakości, którym w dodatku towarzyszą opowieści o źródle pochodzenia, najlepiej „zaprzyjaźnionym”. Przemiany rynku kulinarnego hołdują więc wartościom klasy kreatywnej: podkreślają otwartość i tolerancję, w istocie prowadząc do jeszcze silniejszego wykluczenia. Jeśli przełożyć to na seriale: HBO i spółka ukradły seriale gospodyniom domowym, nie dając im nic w zamian.

Upadek kanonu i eklektyzm gustów nie oznaczają demokratyzacji kultury. Różnice między produkcjami kulturowymi dla wszystkożerców mogą być elementem ironicznej gry, w której można bawić się ryzykiem „pomyłki” – jednak kulturowi intruzi, zapuszczający się w nowe rejony, rzucają się tylko na odpowiednio przygotowane potrawy. Podobne do innych, ale nie takie same. „Foodie”, żywieniowy hipster, potrafi ironicznie bawić się konwencjami, włączając do swojej diety także to, co pospolite. Może nawet wybrać się na autentyczną wietnamską zupę do Wólki Kosowskiej albo zjeść kiełbasę z nyski pod krakowską Halą Targową. Ale chodzi w tym głównie o dreszcz emocji z wyprawy w egzotyczne miejsce – dreszcz dostępny tylko tym, którzy na co dzień jadają inaczej.

Odkąd moje dzieci chodzą do przedszkola, rytualna wymiana uprzejmości przed posiłkiem po ich powrocie do domu wkroczyła na nowy poziom. Dźwięk słowa „smacznego” nieuchronnie prowadzi do gromkiej odpowiedzi: „Dziękujemy, wszystko zjemy!”. Jako ojciec cieszę się tym entuzjazmem, bo przecież odpowiednie odżywianie jest bardzo ważne dla młodych organizmów, a ponadto polscy rodzice uczucia komunikują również, a może przede wszystkim, poprzez karmienie. Ale równocześnie wiem, że to tylko taka konwencja i że deklarują, że wszystko zjedzą, bo to dobrze brzmi. A potem zaczynają wybrzydzać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.