Wszystko można wyczytać
rys. Maciej Sieńczyk

25 minut czytania

/ Literatura

Wszystko można wyczytać

Rozmowa z Małgorzatą Szejnert

Gromadzę co najmniej pięć razy więcej materiału, niż potem wchodzi do książki. Nadmiar pomaga. Ja jestem straszna mrówa i bardzo lubię takie robótki

Jeszcze 6 minut czytania

ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: 6 grudnia minęło 107 lat od dnia, w którym Franciszka Jagielska zeszła z promu na Ellis Island. Długo szukałaś tej informacji?
MAŁGORZATA SZEJNERT: Całymi tygodniami, choć nie było to bardzo trudne. Kiedy zaczęłam przygotowania do „Wyspy klucz”, wiedziałam, że znajdą się w niej echa listów mężczyzn, którzy dopłynęli do Ameryki w ostatniej dekadzie XIX wieku. Pisali do żon, którym przygotowali grunt do przyjazdu. Ta przerwana przez carską cenzurę korespondencja ukazała się w książce Witolda Kuli, Niny Assorodobraj-Kuli i Marcina Kuli „Listy emigrantów z Brazylii i Stanów Zjednoczonych 1890–1891”. Przeczytałam ją w latach 70. i do dziś uważam za jedną z najważniejszych, jakie ukazały się w Polsce po wojnie. Byłam ciekawa, czy łączność między małżonkami została przerwana na zawsze, czy jednak kobietom udało się dopłynąć do Stanów. Z książki Kulów wybrałam te listy, na których podstawie mogłam wywnioskować, ile lat wówczas miały adresatki, i zaczęłam ich szukać w manifestach okrętowych.

Manifesty okrętowe to skarb Ameryki. To są spisy pasażerów, które sporządzano od powstania stacji imigracyjnej w Nowym Jorku. Przy nazwisku każdego pasażera podane są daty urodzenia i wiele innych informacji – na przykład na czyje płynie zaproszenie, czy ma pieniądze, jak wygląda, czy umie pisać. Dziś są one zdigitalizowane, więc Franciszki szukałam w internecie. Uparłam się, by ją znaleźć, bo urzekł mnie list Józefa Jagielskiego. Pisał w 1891 roku:

Jusz minęło 11 tygodni i nie mam od ciebie żadnego odpisu i nie wiem co się znaczy, czy list nie doszedł, czy mi nie odpisałaś. (…) I donieś mi jeżeliś odebrała, a nie chcesz mi odpisać, czyś się rozgniewała, czy o mnie nie stoisz, bo ja tysz się mogę pogniewać i co ci powiedzieć dobrego, bo w Ameryce dużo żonów można nabyć za małe pieniedze. Ja miałem ci szyfkarte wysłać, alie nie wyślie jasz mi list odpiszesz to ci szyfkarte wyślie i pszyjadziesz do mnie razem z dziećmi i pozdrawiam kochana żono i kochane dzieci (...).

Wypisałam sobie więcej kobiet, ale jeśli nie pojawiały się pięć lat po przyjeździe małżonka, przestawałam ich szukać. A tutaj się zawzięłam. W manifestach często są poprzekręcane nazwiska – miałam 32 możliwości: Jagielska, Jagielski, Jagielsky, Jagietska i jeszcze rozmaite formy. Poprzestałam na pięciu czy sześciu najbardziej prawdopodobnych wersjach i w manifeście z 6 grudnia 1912 roku objawiła się Franciszka. Nie wiem na pewno, czy to była ta, czy inna, ale wszystko się zgadza – wiek, pochodzenie, adres męża. Jeśli to ona – rozstanie trwało 20 lat.

Małgorzata Szejnert

Reporterka. Twórczyni i długoletnia szefowa działu reportażu „Gazety Wyborczej”. W latach 2007–2018 wydała wielokrotnie nagradzane i nominowane książki: „Czarny ogród”, „Wyspa klucz”, „Dom żółwia. Zanzibar”, „Usypać góry. Historie z Polesia” i „Wyspa Węży” (wszystkie w wydawnictwie Znak).

8 grudnia 2019 r. odebrała w Łodzi Nagrodę Literacką im. Tuwima.

Coś jeszcze o niej wiemy?
Że przyjechała sama, bez dzieci. Nie miała pieniędzy – bilet kupił jej mąż. Nie umiała pisać ani czytać. Niebieskooka blondynka, metr sześćdziesiąt, foremna, stan zdrowia fizyczny i umysłowy – dobry. O tym, czy się spotkała z Józefem i czy wpuszczono ją do Stanów, archiwa milczą. Dziś na Ellis Island jest Ściana Honoru, na której w czasie, gdy pisałam książkę, było 600 tysięcy nazwisk imigrantów. Jagielskich tam nie ma. Może w Ameryce zabrakło ich potomków, a może ich życie potoczyło się tak, że nie chcieli niczego upamiętniać. Możliwe też, że nie mieli na to pieniędzy – hasło dla jednej osoby kosztuje 150 dolarów.

Po co reporterce archiwa?
Ja sobie w ogóle nie wyobrażam reportażu bez pracy archiwalnej. Zwłaszcza dziś, gdy rzeczywistość jest tak bardzo opisana. Kiedyś jechaliśmy w delegacje podnieceni prowincjonalnością albo jakąś budową, teraz Polskę i świat mamy jak na dłoni, wystarczy zajrzeć do internetu. Przez tę ogromną masę wiadomości życie codzienne wydaje się miałkie. Historia zaś jest ciągle nieprzepracowana, nieodreagowana i to sprawia, że reporterzy coraz częściej do niej sięgają. Nawet jeśli jest to niedawna historia i można dotrzeć do jej świadków, trzeba podchodzić do ich relacji z podejrzliwością. Mimo sympatii i zaufania trzeba wiedzieć, że mają własny punkt widzenia, czasem coś ukryją, czasem upiększą, poza tym – pamięć jest zawodna.

Archiwum uwierzytelnia to, czego dowiadujemy się od informatorów. Ale nie możemy mieć także stuprocentowego zaufania do dokumentów – bywają zmanipulowane. Zawsze jednak są pomocne w budowaniu tła, bo można z nich wyczytać mnóstwo szczegółów dotyczących codzienności. Pomagają zbudować postaci, odsłonić ich osobowość. Zdarza się, że żywi bohaterowie mówią martwym językiem, a materiały archiwalne ten język wzbogacają.

Jak poznać, że dokumenty są zmanipulowane?
Kiedy pracowałam nad „Czarnym ogrodem”, korzystałam między innymi ze zgromadzonych w Archiwum Państwowym w Katowicach dokumentów firmy spadkobierców Giesche – założycieli kopalni, przy której powstało osiedle Giszowiec. W tym bardzo ciekawym zbiorze znalazłam listy przysyłane do kopalni Giesche od górników wcielonych do Wehrmachtu. Kopalnia, wówczas niemiecka, wysyłała im paczki żywnościowe. Oni dziękowali w listach, przy okazji opisując swoją sytuację. Pełno tam było dzielności i wiary w rychłe zwycięstwo pod wodzą Führera. Pomyślałam, że dobrze byłoby znaleźć prywatne listy żołnierzy. Zrobił to syn żołnierza Wehrmachtu Alojzy Lysko. Wydobył listy od przyjaciół, rodziny, sąsiadów. Z wielu tajnych szuflad. Napisał wstrząsający dokument „To byli nasi ojcowie” i ten obraz jest zupełnie inny niż w dokumentach kopalni Giesche. Czytamy: „A jo leża w ruskim polu (…). Od bagna żech jest parszywy jak ropucha”.

Należy więc archiwa konfrontować ze sobą wzajemnie, a potem – jeśli to możliwe – z żyjącymi świadkami. Swoją drogą, znajomość archiwów często pomaga w kontaktach z rozmówcami. Jeśli dowiaduję się czegoś ciekawego o miejscu, w którym żyją, to mogę im o tym opowiedzieć. To bywa dla nich inspirujące, a przy okazji wzbudza zaufanie. Widzą, że interesuję się ich życiem.
To jest dodatkowy bonus za grzebanie się w archiwach.

ARTYSTKA W ARCHIWUM

W tym cyklu tekstów zajmiemy się artystkami i artystami, którzy tworzą na bazie materiałów archiwalnych lub wplatają je w swoje dzieła, korzystając z zasobów instytucji dokumentujących historię czy ze źródeł historii mówionej. Oral history pozwala twórcom odkrywać na nowo zapomniane biografie, rekonstruować lub remiksować historyczne konteksty PRL-u, międzywojnia i innych okresów. W ten sposób przywracają do kulturowego obiegu historię lokalną, mikrohistorię, dialogują z dyskursami historycznymi.

Lubisz koty?
Nie cierpię. Ale staram się im tego nie okazywać.

Pytam, bo w „Wyspie klucz” z czułością piszesz o czarnym kotku Augusta Shermana – fotografa Ellis Island.
August Sherman robił wspaniałe zdjęcia ludziom, którzy przypływali na wyspę, sam natomiast jest niewidoczny. Chciałam go jakoś pokazać, a prawie nic o nim nie wiadomo, jedynie kotek był żywym śladem. Użyłam go, żeby „uludczyć” Shermana.

Z dokumentów można wyczytać osobowość?
Na pewno wiele dowiedzieć się o charakterze postaci. Czasem mimochodem. Najwięcej takich zaskoczeń miałam podczas pracy nad „Wyspą Węży”. Opowiadam w książce o polskich oficerach, którzy decyzją generała Sikorskiego byli na czas wojny izolowani na szkockiej wyspie Bute. Okazało się, że czyjś charakter można wyczytać na przykład z rozkazów dziennych. Rozkazy wydawane przez komendanta, generała Bolesława Jacynę-Jatelnickiego, przeczą temu, co potem mówiono o stosunkach panujących na wyspie. Były oczywiście bardzo nieprzyjemne, ale on akurat robił, co mógł, by je łagodzić. Z rozkazów wyłania się człowiek umiarkowany, który stara się nie zaogniać konfliktów, jest przeciwny wszelkiej rozróbie, zdecydowanie – koncyliator.

Z kolei czytając listy Mariana Kukiela do Władysława Sikorskiego, zobaczyłam człowieka bardzo oddanego Sikorskiemu, wyważonego, który jednak potrafi dać upust emocjom. Razi go, że generał nadstawia ucho na spiskowe teorie snute uparcie przez generała Izydora Modelskiego. Któregoś razu pisze o nim, że Izio „przypomina stworzenie, któremu pozwolić wejść pod stół, a wylezie na stół i które wór drze, a kwiczy”.

Język bardzo często zdradza osobowość. W wielu miejscach w książce cytuję wspomnienia kawalerzysty Antoniego Grycki. Dowiedziałam się o ich istnieniu przypadkiem z przypisu w jakiejś książce historycznej. Interesował mnie jeden wątek, a okazało się, że przydały się na wiele okoliczności. Grycko wprowadzał sowizdrzalski humor. Byłam zachwycona, że mogę rozładować dość smutny tekst.

Bardzo wyraziści są też bohaterowie „Wyspy klucz”, od lat nieżyjący. Jak to się udało?
To akurat było bardzo proste. Mam amerykańską „Encyklopedię Ellis Island” Barry’ego Moreno, która była dla mnie czymś w rodzaju kapownika podczas pracy nad książką. Potrzebowałam bohaterów, którzy powiedzieliby o różnych okresach życia stacji, i tam ich znajdowałam.

Na przykład wiedziałam, że nie obejdę się bez kogoś, kto opowie o bagażach. Barry Moreno wspomniał o bagażowym Peterze McDonaldzie. To był sygnał, za którym podążyłam, przeszukując archiwa Ellis Island. W dziale manuskryptów znalazłam wspomnienia jego wnuka lub wnuczki. Ze wspomnień lekarza Victora Safforda dowiedziałam się, że emigrantki podróżujące ze wschodu Europy zawijały w pierzyny ruszty, czajniki i garnki.

Pracownicy stacji mieli świadomość, że tworzą historię, więc w wolnym czasie pisali wspomnienia. Niektóre ukazały się w niszowych wydawnictwach, dzięki czemu te, których nie zdążyłam przeczytać na miejscu, ściągnęłam potem przez Amazon. Na Ellis słuchałam też nagrań imigrantów i ich potomków zgromadzonych w archiwum historii mówionej.

To była bardzo przyjemna robota – wiązanie tych wątków.

Masz sposób, by nie pogubić się w źródłach?
Zakładam bohaterom teczki, a w wordowskim pliku spisuję sygnały, dzięki którym wiem, co i gdzie leży. Tak zrobiłam ze wszystkimi osobami występującymi w „Wyspie Węży”.

Pokażę to na przykładzie generała Stanisława Roupperta. Najpierw ogólne informacje: skąd mam biogramy i gdzie je schowałam; niektóre mam skserowane, inne w folderach w komputerze. Potem tekst Roupperta o panice wojennej: notuję, że np. w pierwszym odcinku pisze o panice pruskiej pod Jeną w 1806 roku, francuskiej pod Solferino w 1859 i w wielu innych bitwach; w trzecim o panice zwierzęcej i przy okazji krytycznie o polskim wojsku przedrozbiorowym. Z rozmaitych lektur wypisuję, gdzie pojawia się coś o Rouppercie – czasem to jest 16 wzmianek, czasem 2. Zaznaczam to hasłami, np. „strona 7 – wymieniony wśród innych na Cerizay, strona 407 – gruby, ubolewa nad zniszczeniem hierarchii, strona 478 – U Rouppertów, wizja powrotu, maj 1942, nastrój fraszkowy; strona 313 – kapitalny kawałek o balsamowaniu ciała Piłsudskiego i zwędzonych pieczęciach”. Odnotowuję też książki, w których spodziewałam się coś o nim znaleźć, a jednak nic nie było. Żeby nie szukać drugi raz.

Ile czytasz, zanim zaczniesz pisać?
Nie umiem tego policzyć. Przy „Wyspie Węży” w poszukiwaniu tropów prowadzących do moich bohaterów przejrzałam na przykład indeksy kilkudziesięciu książek dotyczących legionów i życia oficerskiego w okresie międzywojennym.

I ile zgromadzonego materiału wykorzystujesz?
Czy ja wiem? Myślę, że gromadzę co najmniej pięć razy więcej ponad to, co potem wchodzi do książki.

Wspomnienia Antoniego Grycki wydobyłaś z Centralnego Archiwum Wojskowego w Rembertowie. Było akurat w remoncie.
Pojechałam tam w zimie 2012 roku, wtedy jeszcze nie po Gryckę, a z nadzieją, że w aktach personalnych przedwojennych oficerów znajdę coś o moim wuju Ignacym Raczkowskim, który spędził wojnę w obozie na Bute. Przeprawiłam się przez rozmiękły śnieg, pokonałam wykopany przed wejściem rów, bez żadnej kładki, a na miejscu powiedziano mi, że jest remont i zapraszają za dwa lata. Uparłam się jednak, dowiodłam, że jestem dziennikarką, ustąpili.

Po Gryckę wróciłam jakiś czas potem, dostałam manuskrypt do wglądu, ale okazało się, że jest za gruby, żeby przeczytać go na miejscu. Nie było mowy, żeby wpuścili mnie tam kolejny raz, na szczęście pozwolili zrobić ksero. Poszłam więc, znów przez śnieżne roztopy, żeby za to zapłacić i skopiowano mi to.

W archiwum na Zanzibarze pracowałaś podczas blackoutu.
Zanzibar to była przygoda! Ten blackout trwał trzy miesiące. Żeby dostać się do archiwum, musiałam wcześniej wysłać po trzy kopie aplikacji i omówienia, czego będę szukać, cztery zdjęcia paszportowe i list polecający od kogoś z rządu Zanzibaru. Listu nie miałam, zamiast tego załączyłam wytworną rekomendację od wydawcy. Nie wiem, czy ktoś to w ogóle przeczytał. Nie sądzę. Kiedy przyszłam do archiwum, zastałam leżącą na biurku sekretarkę dyrektora. Spała, na brzuchu. Przebudzona, zażądała ode mnie 10 dolarów i powiedziała, że dyrektora nie ma – miał atak serca, leży w szpitalu. A tylko on mógł zdecydować, czy dostanę dokumenty.

Dla mnie to było szalenie ważne, bo od tego, co tam znajdę, zależał los książki. Chodziło o zabójstwo polityczne Sultana Ahmeda Mugheiry’ego – znałam tę historię z opowieści jego rodziny, była fascynująca i bałam się, że jeśli nie znajdę potwierdzenia, to klops, rypnie się najważniejszy zwornik tematu. Spięłam się więc i bardzo stanowczo zażądałam numeru telefonu do szefa. Dostałam. Wyszłam na zewnątrz i uzmysłowiłam sobie, że nie mam odwagi do niego dzwonić. Może on umiera w szpitalu? Jeśli jednak nie zadzwonię, to przecież cała moja praca, cała wielka podróż pójdą na marne. A jak się nie zgodzi, to co?

Wzięłam głęboki wdech i zadzwoniłam. Odebrał. Mówi, że jest chory, bardzo chory. Ja na to, że bardzo serdecznie współczuję, życzę zdrowia, niech mi wybaczy, ale muszę wejść do archiwum! Piszę książkę, przyjechałam z dalekiego kraju, naprawdę tysiące kilometrów, nie mogę wrócić z pustymi rękami. On: „Niech pani idzie pracować”. Musiał zadzwonić do tej sekretarki, bo natychmiast mnie wpuścili i wszystko dali. Nie przypominam sobie innego tak bohaterskiego telefonu w mym reporterskim życiu.

Jak zorientowałaś się w zasobach archiwum, w którym nie było prądu, dyrektora, a sekretarka spała?
Tam jest bardzo precyzyjny katalog, przynajmniej dotyczący okresu protektoratu brytyjskiego. Znałam datę zamordowania Mugheiry’ego i przypuszczałam, że musiała odbyć się rozprawa przed sądem sułtańskim. Po pół godzinie przeglądania angielskiego spisu, ręcznego, ale ciągle czytelnego, w dziale „sądy sułtańskie” znalazłam akta z procesu z dokładnymi planami szpitala, w którym dokonano morderstwa.  

A jak pracownicy archiwum radzili sobie w blackoucie z wyszukaniem  dokumentów?
Mieli latarkę wielką jak odkurzacz. Czasami włączali generator prądu, ale oglądanie zdjęć było praktycznie niemożliwe.

W książkach wspominasz o ludziach, którzy pomagali ci w archiwach. Dobrze mieć kogoś w rodzaju przewodnika po zbiorach?
Tak. Rozmowy z pracownikami przynoszą nieoczekiwane skutki. Na przykład u dziadków archiwistki z muzeum na wyspie Bute mieszkał w czasie wojny polski oficer. Zależało jej, by mi pomóc, również dlatego, żeby odkłamać pogląd, który wtedy pojawił się w nieodpowiedzialnej angielskiej publikacji, że Bute była obozem koncentracyjnym dla polskich oficerów. Na dowód, że tak nie było, pokazała mi pierścionek kupiony przez Polaka jej mamie – w obozie koncentracyjnym więźniowie nie otrzymywali żołdu i trudno byłoby chodzić na zakupy u jubilera.

Bardzo ważna dla pracy archiwalnej jest pomoc historyków, którzy mają w niej doświadczenie i wiedzą więcej na dany temat. Prawdopodobnie nie odnalazłabym w londyńskim archiwum Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego dziennika Michała Grażyńskiego, gdyby nie wskazówka historyka Arkadiusza Adamczyka, że na pewno tam jest.

Bez pomocy zbliżonych do opozycji białoruskich przyjaciół nie napisałabym książki o Polesiu. Odradzono mi chodzenie do białoruskich archiwów, bo była obawa, że ktoś się zainteresuje moją pracą, będzie próbował nią pokierować albo ograniczyć dostęp do źródeł. Przydatne materiały znaleźli dla mnie doskonale zorientowani w archiwach historycy.

Gdzie pracowało się najprzyjemniej?
Na Ellis Island było wspaniale. Przede wszystkim dlatego, że pracowałam w miejscu, gdzie to się wszystko działo. To dawało mi niezwykłe poczucie wchodzenia w temat. Archiwum sąsiaduje z muzeum, z galerią fotografii, więc w każdej chwili mogłam patrzeć na twarze ludzi, którzy przypłynęli na Ellis, oglądać pamiątki. Kiedy zmęczyłam się, to wychodziłam na zewnątrz, brałam coś z baru, gdzie miałam zniżkę, siadałam na ławce, morze szumiało, gołębie fruwały. To była cudowna praca.

A skąd zniżka w barze?
Mój kontakt z wyspą zaczął się od tego, że napisałam do Barry’ego Moreno, autora „Encyklopedii Ellis Island”, który jest szefem biblioteki i archiwum, z pytaniem, czy będę mogła tam pracować. On serdecznie mnie zaprosił. Ja – wiedząc, że codziennie rano odpływa z Manhattanu służbowa łódź muzeum, która przybija na Ellis w kilkanaście minut, a podróż statkiem wycieczkowym zajmuje pół dnia – bezczelnie dopytałam, czy mogłabym z niej korzystać. Mogłam. Dostałam w związku z tym specjalną plakietkę, która – jak się okazało – upoważniała do zniżki w barze. Potraktowano mnie jak członka załogi.

Przywołujesz w książkach dokumenty zgromadzone w instytucjach, ale też sporo znalezionych gdzie indziej.
Archiwa społeczne są bardzo ciekawym źródłem. Szczególnie dużo znalazłam ich w Giszowcu – to jest zagłębie wytworzonych lokalnie materiałów, które nigdy nie trafiły do archiwum państwowego.

Największe wrażenie zrobiła na mnie kronika przechowywana w szkole im. Marii Konopnickiej. To jest duże, chyba formatu A4, stare zeszycisko, w którym przeplata się niemiecka i polska historia – wpisy polskie następują po niemieckich na sąsiedniej kartce. Początkowo, przez 160 stron, prowadzona była gotykiem, który przetłumaczyła Katarzyna Bochenek. Ona poświęciła kronice pracę magisterską i stąd – z jakiegoś sygnału o tej pracy – dowiedziałam się o tym, że taki dokument istnieje.

Przetrwał zresztą w wyniku niezwykłej historii. W pierwszych dniach po wojnie miejscowy fryzjer Ludwik Lubowiecki uświadomił sobie, że kronika – pisana częściowo językiem wroga –może być w niebezpieczeństwie. Wyniósł ją z opuszczonej przez Niemców szkoły i kiedy nastała nowa władza, przekazał polskiemu kierownikowi pod warunkiem, że ten nie wyrwie niemieckich kartek i wznowi notatki. Tak się stało, choć część powojenna nie jest już tak ciekawa.

Lubowiecki był społecznikiem i miał świadomość historycznej wagi tego, co jest zapisane. Miał chorego neurologicznie syna i wraz z rodzicami innych chorych dzieci, lekarką Milą Trzcińską-Fajfrowską i z pomocą dyrektora kopalni „Staszic” Zdzisława Sendera stworzył w Giszowcu nowoczesny ośrodek rehabilitacyjny. Zapisywał swoją walkę o zdrowie syna i o ten ośrodek.

Znalazłam też bardzo ciekawy, bo niebohaterski – zebrany przez miejscowego nauczyciela – materiał o udziale mieszkańców Giszowca w powstaniach śląskich. A jeszcze kroniki parafialne i kronika harcerska sięgająca 1922 roku, bo wtedy w Giszowcu założono harcerstwo.

Mówiłaś, w jaki sposób budujesz postaci. A co z tłem – jak wybierasz szczegóły z ogromu materiału?
Wybieram to, co mnie zaciekawia. Jeśli – skoro jesteśmy przy „Czarnym ogrodzie” – opisuję socjal w przedwojennym Giszowcu, to informacje biorę z różnych źródeł. W dokumentach firmy Giesche znalazłam list zachęcający nadleśniczego Lehnhoffa do przyjazdu do tej osady. Wymienione są w nim wszelkie udogodnienia, łącznie z tym, co można kupić w sklepach. W tym samym zbiorze są rysunki nadogrodnika Hilbiga z planami, gdzie posadzić akacje, gdzie wiązy, jak powinny wyglądać drabinki na pnącza, które dostaną wszyscy mieszkańcy. To świetnie uzupełnia opowieść o rozwoju Giszowca. O historii tego miejsca wiele mówią przechowywane w parafiach księgi zgonów. Można z nich wyczytać, jak rozwijała się medycyna i świadomość mieszkańców. W dawniejszych latach podawano po prostu, że parafianin zmarł na „starość” albo „słabość”, później pojawiały się „gruźlica” czy „zawał serca”.

Krótko mówiąc, przy budowaniu tła nadmiar raczej pomaga, niż szkodzi. Ja jestem straszna mrówa i bardzo lubię takie robótki.

Znajdujesz czasem w archiwach rzeczy zupełnie zaskakujące?
Zawsze znajduję niespodzianki. Na przykład w archiwach firmy Giesche znalazłam pożółkły papier zapisany gęsto stłoczonymi kulfonami, bardzo starannymi. To był list od chłopów, którym biedaszyby rujnowały pola. Piękny, archaiczny język wyrażał wielką godność autorów. Podpisali się „poszkodowani najemnego pola”. Czuło się w tym tekście oddech ludzi, którzy stoją nad pisarzem, dyktują mu, tłumaczą.

Znalazłam też notatkę o tym, że Towarzystwo „Nasza Czytelnia” funduje firmie Giesche księgozbiór i zastrzega, że zabierze, jeśli charakter narodowy, polski i bezpartyjny powstałej biblioteki znajdzie się w niebezpieczeństwie. Ze strony „Naszej Czytelni” podpisana jest 24-letnia socjalistka Wanda Wasilewska.

Drobiazg świadczący o tym, że z archiwów można wyczytać wszystko. Tyle że różne rzeczy z różnych.

Kronika szkolna, o której opowiadasz, pomija śmierć Stalina. Czego nie znalazłaś w archiwach?
Prawdę mówiąc, po napisaniu książki wypieram ją, żeby zrobić w głowie miejsce na następną. Nie utrwaliły mi się w pamięci puste strzały, raczej mam wrażenie, że znajdowałam więcej, niż oczekiwałam.

W zanzibarskim archiwum nie było niczego o rewolucji z 1964 roku. Ale to jest raczej odpowiedź na pytanie o manipulowanie archiwami.

Co robisz z tym, co znajdujesz w archiwach? Ksero, zdjęcia, notatki?
Takich miejsc, gdzie trzeba robić notatki, już na szczęście nie ma. Najczęściej robię zdjęcia albo zamawiam ksero. Staram się od razu robić selekcję, nie fotografować ani nie kserować rzeczy niepotrzebnych, ale to się nie zawsze udaje. Dyscyplinuje mnie tytuł książki i jej szkielet, które mam zwykle na dość wczesnym etapie. Chociaż, przyznaję, na Zanzibarze wszystko było tak nowe i szalenie ciekawe, że selekcja, również przy pisaniu, była trudniejsza.

Co z tym robisz, gdy książka jest już gotowa?
Bardzo starannie porządkuję cały materiał w nadziei, że może nastąpią jakieś przekłady. Rzeczywiście, gdy tłumaczono na angielski „Wyspę klucz” – mogłam z łatwością odszukać oryginalne angielskie cytaty. Każdy tytuł ma półkę w mojej bibliotece, ale mam tu tylko najważniejsze książki. Reszta – kserokopie, dokumenty, zdjęcia – są w teczkach, teczki w pudłach, a pudła w piwnicy. W komputerze mam zapisane, gdzie co leży. Na przykład „Wyspa żółwia” to dwa pudła, a w nich 46 teczek. „Wyspa Węży” – dwa pudła, 10 teczek, a w każdej kilka albo kilkanaście tematów.

Nie byłoby „Wyspy Węży”, gdyby nie twoje prywatne archiwum rodzinnych listów, w których dostrzegłaś brak wuja Raczkowskiego. Opisujesz imponujące kręgi korespondencji między rozproszonymi po świecie krewnymi. 
Po wojnie duża część mojej rodziny wyemigrowała na różne kontynenty, do tej pory mam bliskich w Anglii, Stanach i Australii. Starsza część rodziny cały czas zachowywała bardzo ścisły i żywy związek, wszyscy pisali do siebie listy, a pod koniec życia deponowali je u mnie. W rezultacie mam ogromne zespoły rodzinnej korespondencji. Są tam też listy do mnie i, czasami, ode mnie, bo zdarzało się, że gdy chciałam zachować swój list, pisałam na maszynie przez kalkę. Mam też teczki z faksami, bo gdy tylko było to możliwe, kupiłam faks i korespondowałam za jego pośrednictwem z moim głuchoniemym bratem. Niestety, w starszych teczkach są białe kartki – z papieru faksowego znikł tekst. E-maile też przechowuję.

Porządkujesz to jakoś?
Przechowuję w stosownych teczkach i pudłach, ale nie czytam. Mam też ogromne zespoły listów, z którymi w ogóle nie wiem co zrobić. Przez długie lata korespondowałam z poznanymi na studiach przyjaciółmi ze Szwecji, Czech i Słowacji. Ludzie najczęściej pozbywają się takich rzeczy, ja nie potrafię. Nie wiem, czy do czegoś mogą mi te listy posłużyć, już ich nie pamiętam, ale mam wrażenie, że tam jest jakiś materiał. To byli fajni, mądrzy ludzie. Niektórzy pisali do mnie przez kilkadziesiąt lat. A w tych latach wiele się działo. Czasem zbyt dużo i wtedy następowała przerwa w korespondencji.

Powinnam to znowu przeczytać. Ale długo nie miałam czasu, a teraz boli mnie oko.