Co ginie w przekładzie
„Problem trzech ciał”, zdj. Netflix

15 minut czytania

/ Film

Co ginie w przekładzie

Aleksander Borszowski

„Problem trzech ciał” – bestseller, który otworzył oczy Zachodu na chińskie SF – został zaadaptowany przez Netfliksa w sposób zarazem zmyślny i zupełnie mijający się z celem

Jeszcze 4 minuty czytania

Akt tłumaczenia jest w powieściach Liu Cixina zazwyczaj niezwykle prosty. Nawet jeśli bohater przechwycił tylko krótką wiadomość od obcej cywilizacji, wystarczy, że nakarmi nią maszyny, a za chwilę otrzyma nie tylko dokładny przekład, ale też coś na kształt uniwersalnego translatora, który natychmiast umożliwi obustronną precyzyjną komunikację. Autorzy odpowiedzialni za adaptacje trylogii „Wspomnienie o przeszłości Ziemi”, czy to na zachodnie rynki wydawnicze, czy na języki innych mediów, stają przed znacznie bardziej złożonym wyzwaniem.

Pierwszą książkę w cyklu, który uczynił chińskiego literata sławnym na całym świecie, czyli „Problem trzech ciał”, na język angielski przełożył pisarz Ken Liu. Nazwisko, pochodzenie, status w społeczności SF – podobieństw było tyle, łącznie z zawodem inżyniera wykonywanym przed podjęciem pióra, że wielu posądzało obu panów o bliskie pokrewieństwo. „Problem” skupia się na losach dwóch bohaterów: fizyczki Ye Wenjie, która usiłuje przetrwać prześladowania intelektualistów podczas rewolucji kulturalnej Mao Zedonga i znaleźć sposób na ocalenie oszalałego świata przed samym sobą, oraz współczesnego naukowca Wanga Miao, którego rewolucyjne badania nad nanomateriałami okazują się ściśle powiązane z falą samobójstw wybitnych fizyków, niebezpiecznym kultem oraz grą VR symulującą planetę niszczoną raz za razem przez różne kataklizmy. Detektywistyczna zagadka, w której dowody opierają się o eksperymentalną fizykę. 

Ken Liu postanowił podkreślić w tłumaczeniu obcość języka chińskiego, stosując z manierą ścisłowca proste, kanciaste formy. Grupka fanów protestowała, że mechaniczna proza to już nie Liu Cixin. Tłumy przyjęły jednak tę wrażliwość z otwartymi ramionami, bo tylko podkreślała ona egzotykę materiału. I biografia, i styl amerykańskiego pisarza odniosły marketingowo idealny skutek.

Następną część sagi, zatytułowaną „Ciemny las”, traktującą o gwiezdnych konfliktach i rozwoju ziemskiego społeczeństwa na przestrzeni 400 lat przed apokalipsą, Joel Martinsen przetłumaczył z odwrotnymi do poprzednika zamiarami, celując w bardziej naturalne i eleganckie środki wyrazu. Tekst doczekał się ponad tysiąca modyfikacji treści, od usunięcia nawiązań do nieopublikowanych wówczas na Zachodzie powieści po agresywne ingerencje w opisy postaci kobiecych. Odbiorcy zareagowali chłodniej. Już fantazyjny prolog, w którym powstanie aksjomatów kosmicznej socjologii obserwujemy z perspektywy mrówki wędrującej po nagrobku, zdezorientował wielu czytelników nastawionych na rzeczowe opisy chińskiej myśli futurologicznej. Sięgające śmierci cieplnej wszechświata zwieńczenie serii, „Koniec śmierci”, wróciło w ręce Kena Liu. (Całą trylogię w oparciu o anglojęzyczne wersje na polski przełożył Andrzej Jankowski).

W tym roku mija dekada od pierwszego, nagrodzonego Hugo zachodniego wydania „Problemu trzech ciał”. Dla Netfliksa adaptacja książki jest jednym z najważniejszych wydarzeń roku: osiem odcinków doczekało się łącznego budżetu w wysokości 160 milionów dolarów. Powyżej tej ligi gra już tylko „Stranger Things” (szacowane 30 milionów na odcinek). Medialny szum wywołali też showrunnerzy: nie tylko Alexander Woo („Czysta krew”, drugi sezon „Terroru”), ale też duet David Benioff i D.B. Weiss, otoczony sławą od pilotażowego odcinka „Gry o tron” HBO i infamią od finałowego sezonu serii.

„Problem trzech ciał”, zdj. Netflix

Planowana przez nich na 2022 rok nowa trylogia „Gwiezdnych wojen” nie wypaliła. „Confederate”, wizji alternatywnej historii, w której Południe wygrywa wojnę secesyjną i niewolnictwo trwa w najlepsze, po kontrowersjach w USA cichaczem ukręcono łeb. „Problem trzech ciał” jest więc pozycjonowany jako wielki powrót po latach zespołu kreatywnego, który pokazał nam „Westeros”: nie tylko Weissa i Benioffa, ale też kompozytora Ramina Djawadiego, reżysera Jeremy’ego Podeswy i kilku znanych twarzy. Przekaz jest prosty. Panowie zrobili z jednej książki dla nerdów fenomen, czemu nie mieliby zrobić tego po raz kolejny?

Ich „Problem trzech ciał” to nie pierwsza próba zaadaptowania opus magnum Liu Cixina. Nazwę tę nosiło już kilka chińskich produkcji. Żadna nie dorównała oryginałowi. W 2015 roku studio YooZoo Pictures wyrwało prawa autorskie do filmu sprzed nosa Amazonowi, ale po zakończeniu zdjęć projekt został anulowany ze względu na niską jakość. W 2022 roku powstało 3D anime, które ekspresowo streszcza fabułę pierwszej książki, by skupić się na blockbusterowym spektaklu „Ciemny las”. Nowicjusze gubili się w ścianach tekstu wyjaśniającego tło fabularne, akcyjniakową bombastyczność fani przyjmowali z chłodną rezerwą. Wśród wielbicieli książek zresztą najcieplej przyjęta została dotąd… fanowska produkcja oparta o Minecrafta, początkowo realizowana prymitywnymi środkami wewnątrz silnika gry, ale z każdym kolejnym rokiem szokująca skokiem jakościowym.

Najbliżej wizji Weissa i Benioffa jest zeszłoroczna serialowa adaptacja wyprodukowana przez Tencent, dostępna oficjalnie z angielskimi napisami na rozmaitych kontach YouTube. Zaskakująca wierność książce to zarówno jej największa siła, jak i słabość. Niespieszne tempo narracji. Typowe azjatyckie tropy. Niekończące się dialogi kartonowych postaci istniejących głównie po to, by wygłaszać wielkie idee. Jednych taka konwencja odrzuci, innych podobnie jak oryginał, zachęci egzotyką, pójściem na przekór znanym trendom. Kojarząca się nieodparcie z polską „Salą samobójców”, realizacja gry VR trochę śmieszy, podobnie jak krwiożerczy Amerykanie dodani do wieńczącej każdą wersję tej opowieści operacji militarnej w Panamie po to, by usunąć z niejednoznacznej moralnie decyzji o obronie ludzkości wszelkie odcienie szarości. Najbardziej zawodzi jednak potraktowany zdawkową retrospekcją wątek rewolucji kulturalnej.

Wielu czytelników reaguje na otwarcie książkowego „Problemu trzech ciał” szokiem, spodziewając się typowej chińskiej autocenzury. Tymczasem pierwsze rozdziały w niezwykle dosadny sposób nakreślają 1967 rok. Okrutne prześladowania intelektualistów. Absurdalna skala ideologicznego zaślepienia politykujących oficerów. Niepełnoletnie czerwonogwardzistki jako sprawczynie i ofiary masakr. Tak bezkompromisowy obraz zawdzięczamy trochę szczęściu (pierwsze wydanie w Chinach pojawiło się w roku 2008, czasie sprzyjającym wolności słowa), a trochę rozsądkowi Liu Cixina, który pierwotnie publikował powieść w odcinkach i poprzestawiał rozdziały tak, by nie szokować z marszu czytelników oczekujących SF mocnym politycznym statementem.

Przede wszystkim jednak krytyka rewolucji nie jest aż takim tabu, jakim często wydaje się na Zachodzie. Syn Deng Xiaopinga został przez czerwonogwardzistów sparaliżowany, a ojciec Xi Jinpinga na lata uwięziony (co z kolei prawdopodobnie doprowadziło siostrę przewodniczącego ChRL do samobójstwa). Co prawda reżyser Zhang Yimou przekonał się niedawno przy nagłym wycofaniu z festiwali filmu „One Second”, że cenzor nadal bywa w temacie rewolucji czujny, ale najbardziej taktowne podsumowanie jej tematu w oficjalnym dyskursie oferuje cytowana przez Liu rozmowa dziecka z dorosłym nad grobem czerwonogwardzistów. „Czy byli bohaterami? – Nie. – Wrogami? – Też nie. – No to kim? – Historią”.

Tu Netflix zdobywa natychmiastową przewagę nad Tencentem, otwierając serial wiecem pod pekińskim uniwersytetem Tsinghua, gdzie fizyk Ye Zhetai zostaje skatowany przez Czerwoną Gwardię na śmierć za nauczanie reakcyjnych idei pokroju teorii względności. Na całe zajście patrzy jego zrozpaczona córka, astrofizyczka Ye Wenjie. Wkrótce trafia do obozu pracy w Mongolii Wewnętrznej, gdzie w ramach kontrabandy trafia na książkę „Milcząca wiosna” Rachel Carson, prekursorki ruchów ekologicznych, a następnie zostaje zadenuncjowana. Jej jedyną nadzieją na przetrwanie okazuje się wykorzystanie swoich talentów w bazie militarnej Czerwony Brzeg. Misja? Zdominować kosmiczną komunikację myślą komunistyczną. Ye ma jednak inny pomysł.

Dwa pierwsze odcinki napawają optymizmem. Po części dlatego, że są najwierniejsze materiałowi źródłowemu, a po części dzięki hongkońskiemu reżyserowi Derekowi Tsangowi, który z powierzonego mu zadania wiernego przedstawienia historycznych realiów wywiązuje się wzorowo. Zwłaszcza oddająca czasy scenografia robi wrażenie. Między dzikimi marzeniami fantastyki naukowej a brutalną rzeczywistością utrzymuje się przyjemne tarcie, najlepiej zdefiniowane sceną, w której oficjel karci Ye za polityczny wymiar pomysłu na bombardowanie słońca transmisjami radiowymi (w kadrze pojawia się Mao, Czerwone Słońce). W takich fragmentach najwierniej oddawane jest sedno uroku trylogii Liu Cixina, w której nauka i polityka są nierozłączne. Ta pierwsza robi jeszcze większe wrażenie, gdy ucieka grawitacji tej drugiej.

Mniej zachwyca, choć z początku też ciekawi, wątek współczesny, w którym badający przyczyny serii samobójstw wśród czołowych fizyków Wang Miao zostaje wymieniony na „Oksfordzką Piątkę”. Auggie to bizneswoman pracująca nad nanomateriałami, Jack to biznesmen pracujący nad niezdrowymi przekąskami, Will porzuca wykłady po diagnozie śmiertelnego raka, Saul spędza większość czasu na narkotykach i one night standach, a Jin rozwiązuje zagadkę zaprojektowanej przez sektę gry VR symulującej tytułowy problem trzech ciał. Czy da się przewidzieć wzajemne oddziaływania w chaotycznym systemie, w którym na każdą trajektorię wpływają nieustannie dwie pozostałe? Zagadnienie klasycznej fizyki staje się metaforą losu ludzkiego, wiecznie zawieszonego między realiami nauki i socjopolityki, faszyzmem a humanizmem.

Woo, Weiss i Benioff z początku wydają się zasługiwać na kredyt zaufania w tłumaczeniu treści książki na nowe realia. Wymiana nijakiego naukowca na piątkę londyńczyków ma sens przy filmowym eksternalizowaniu i dramatyzowaniu wewnętrznych konfliktów. Wszystkie centralne obrazy z książki zostają zachowane, tylko poprzestawiane w ten sposób, by eskalować według klasycznych prawideł amerykańskiego scenariopisarstwa. Cieszą małe smaczki, przechrzczenie rasy Obcych z pachnącego latami 60. miana Trisolarianie na gustownie egzotyczne Sān-T z chińskiego oryginału, odwołanie do awarii zapory Banqiao w 1975 roku (240 tysięcy ofiar, formatywne doświadczenie w życiu Liu Cixina, inspirację dla skali kataklizmów w jego książkach). Widać zamysł, widać odrobione zadanie domowe. Problem w tym, że nie widać zrozumienia sedna oryginału.

W eseju-manifeście „Beyond Narcissism” z 2013 roku Liu Cixin pisze, że najbardziej wartościowym wkładem fantastyki naukowej w literaturę piękną jest możliwość wyjścia z antropocentrycznego narcyzmu. W czasie, w którym narracje powieściowe stają się coraz bardziej fragmentaryczne i introspektywne, człowiek może znaleźć w science fiction alternatywę: zrozumieć siebie przez zrozumienie natury i swojej relacji z nią; zobaczyć, że jest częścią większej całości. 

Tymczasem Oksfordzka Piątka to największa zgraja narcyzów, jakich można by sobie wyobrazić. Nawet postawieni w sytuacji, w której ludzkość staje na krawędzi zagłady, ciągle zachowują się jak Protagonista Rzeczywistości, osoba pytająca „ale jaki ma to wpływ na moją osobistą narrację?”. Potrafią grozić, że zasabotują projekt warty tryliony dolarów, jeśli nie pozwoli im się obciążyć sondy odpowiedzialnej za przyszłość Ziemi dodatkowymi 18 gramami z przyczyn sentymentalnych – nawet gdy niewidzialna reszta zespołu walczy o każdy miligram. Na dokładkę dialogi ekipy trącą najgorszą marvelowską manierą. Średnio co trzydzieści sekund muszą samoświadomie zrujnować powagę sytuacji nawiązaniem do seksu, trawki lub fenomenu popkulturowego typu „Rick i Morty”. Przypominają toksyczną nerdowską polikułę. Ani razu nie robią tego, co Liu udaje się co krok: zachwycić się nauką, powiązać ją z rzeczywistością wokół, przetłumaczyć ją.

„Problem trzech ciał”,„Problem trzech ciał”, od 21 marca na NetlixReżysersko nie jest lepiej. Nawet kamera rzadko opuszcza bohaterów, nie pokazując świata przedstawionego poza czubkami ich nosów. Efektem jest klaustrofobia. CGI, tak kluczowe w sprzedaży koncepcji typu „symulacja obcej galaktyki”, zazwyczaj trąci tanim plastikiem. Brak tu zazwyczaj inteligentnych wizualizacji problemów naukowych z książki, wszystko wydaje się nudne i znane, przynajmniej w sekwencji w Panamie czuć przyjemnie sadystyczny scenorys. Frustruje oczywisty dobór licencjonowanej muzyki, od „Video Games” Lany del Rey po „Karma Police” Radiohead. Thom Yorke śpiewa „arrest this man” – pojawia się policjant, „he talks in maths” – pojawia się naukowiec, „this is what you get” – ktoś zostaje ciężko ranny. Siermiężnie. Jonathan Pryce, bondowski łotr, jako antagonista zostaje zupełnie zmarnowany, gadając głównie w pustym pokoju do starego radia. W bliskiej komiksowym uniwersum konwencji spełniają się głównie Liam Cunningham jako komicznie maczystowski szef tajnej agencji i Benedict Wong jako ulubieniec książkowego fandomu, noirowy detektyw Da Shi rozwiązujący naukowe zagadki metodą na chłopski rozum.

Fenomen Liu Cixina leży w tym, że pozwolił czytelnikom wyobrazić sobie przyszłość i zachwycającą skalę wszechświata w chwili, w której jest to wyjątkowo trudne. Wizja pisarza jest czasem naiwna, seksistowska, niebezpiecznie bliska cynizmowi realistów strukturalnych (można się długo kłócić o to, czy „Ciemny las” nie ekstrapoluje na cały wszechświat reguł społecznego darwinizmu). Koniec końców góruje nad tym jednak sentymentalizm, rozbrajająca wiara w to, że – niczym w „Interstellar” – miłość zwycięży nawet byty z wyższych wymiarów i przekroczy niewyobrażalne odległości.

Chińska perspektywa na ciągłość historii, wsparta niesamowitym rozwojem technologicznym kraju, pomaga w oparciu o przeszłość wymyślić kolektywną wizję na następne lata. Fizyka i polityka nadają ramy i wagę dniu dzisiejszemu. Gdy zastąpisz te obrazy Londynem nawiedzonym przez ducha Thatcher, „nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo”, co zostaje? Abstrakcyjna wizja apokalipsy mającej nastąpić za 400 lat, trzy ostatnie odcinki bez ładu i składu ustawiające fundament pod kolejne sezony, zapowiedź franczyzy bez solidnych podwalin.

Hejterzy ósmego sezonu „Gry o tron” szybko znajdą tu potwierdzenie swoich tez o Weissie i Benioffie, ale przyznać trzeba, że tym razem polegli w starciu z trudniejszym materiałem niż samograj Martina. Książki Liu uciekają przed tradycyjnymi metodami opowiadania historii. W kolejnych książkach, jeśli zostaną zaadaptowane, showrunnerzy będą musieli się zmierzyć z historią o wymyślaniu zupełnie nowych metod komunikacji, przekładania rewolucyjnych treści na formy nieczytelne dla niewtajemniczonego odbiorcy. Chciałbym wierzyć, że ukryli coś pod moim nosem, ale ich przekład tej historii na język streamingowej serii wygląda tak krótkowzrocznie, nudno, boleśnie znajomo.