Trzy poziomy frontowej przyjaźni 
Zdjęcie: Oleksij Kashmar, www.unsplash.com, creative commons

17 minut czytania

/ Obyczaje

Trzy poziomy frontowej przyjaźni 

Dmytro Krapyvenko

W cywilu mielibyśmy małe szanse się spotkać. Ja, stołeczny dziennikarz, i on – traktorzysta z niewielkiego miasteczka na Żytomierszczyźnie. Mimo to szybko znaleźliśmy wspólny język – połączyła nas miłość do rocka

Jeszcze 4 minuty czytania


Mówiono mi, że na wojnie nie warto się z nikim zaprzyjaźniać, lepiej nie zbliżać się do ludzi, bo potem trudniej znieść ich utratę. Brzmi logicznie, ale to przecież absurd. Równie dobrze można byłoby powiedzieć: pierwsza miłość rzadko bywa szczęśliwa i wzajemna, przeciwnie – często jest źródłem cierpienia, więc postaraj się nie zakochiwać mniej więcej do trzydziestki, poczekaj, aż emocjonalnie dojrzejesz. Jak wiele osób jest w stanie zastosować się do takiego zalecenia?

Poziom pierwszy. Braterstwo

Kiedyś zapytałem mojego wujka, który służbie wojskowej poświęcił bez mała trzydzieści lat życia, co według niego jest w wojsku najważniejsze i najcenniejsze, co wspomina z nostalgią. „Poczucie wspólnoty, reszta się nie liczy” – odpowiedział szybko, jak gdyby pytanie dotyczyło któregoś z punktów wojskowego regulaminu.

Wojsko w pewnym sensie odczłowiecza. Wszyscy nosicie takie same mundury, stopień wojskowy poprzedza twoje nazwisko w każdym dokumencie i przy każdej wypowiedzi. Właściwie nigdy nie jesteś sam. Niektórym trudno jest do tego przywyknąć. Jednak armia ma jeden duży plus: sprawia, że jesteś częścią czegoś wielkiego, daje ci wielu braci i wiele sióstr. Być może podobne odczucia mają członkowie wspólnot religijnych, z tą różnicą, że żołnierz nie musi się trudzić, aby rozpoznać „swoich”, widać ich z daleka. Jest nawet taki mem: dwóch chłopaków z ogolonymi głowami, w spodniach bojówkach, z wytatuowanymi nazwami rodzajów wojsk i nieśmiertelnikami na szyjach dziwi się: „Skąd wszyscy od razu wiedzą, że jesteśmy żołnierzami?”.

Kiedy wojskowy spotka gdzieś, w pociągu albo na ulicy, nieznajomego żołnierza, to prędzej odezwie się właśnie do niego niż do jakiejś innej osoby – poprosi o papierosa czy spyta o godzinę. Nie chodzi tu o brak szacunku dla cywilów, tylko o braterską przyjaźń. Pewnego razu musiałem przyjechać na kilka dni do Lwowa. To była prywatna podróż, ale miałem na sobie mundur, bo jechałem prosto z jednostki, bez przystanku w domu, gdzie mógłbym się przebrać. Było trochę wolnego czasu, więc włóczyłem się po centrum. W pewnej chwili podszedł do mnie chłopak, też w mundurze, z oznaczeniami 80. brygady desantowo-szturmowej. „Zapraszam na kawę” – powiedział.

W kawiarni przesiedzieliśmy dwie godziny, rozmawiając o walkach pod Bachmutem, himarsach, taktyce przeciwnika i żołnierskiej codzienności. Potem pożegnaliśmy się – on spieszył się na pociąg, okazało się, że był ranny, jechał na przepustkę. Często wspominam to spotkanie i myślę, że gdybym był wtedy w cywilnym ubraniu i dostał zaproszenie na kawę od jakiegoś przypadkowego faceta, to raczej nie przystałbym na taką propozycję. Tego typu zaproszenia najczęściej wychodzą od oszustów, sekciarzy, miłośników teorii spiskowych i innych świrów. Być może wy jesteście bardziej otwarci, ale mnie życie nauczyło powściągliwości w kontaktach z nieznajomymi.

Między wojskowymi wykształcił się zwyczaj podobny do tego, jaki panuje na wsi, gdzie pozdrawia się każdego przechodnia. Im bliżej frontu, tym silniej działa zasada: gdy na drodze mijają się dwa samochody, to chociaż są z różnych jednostek i ich kierowcy się nie znają, gdy zbliżą się do siebie, obaj prowadzący niezawodnie podniosą rękę. Taki gest powitania stosuje się tu już od 2014 roku. Z jednej strony chodzi o poczucie wspólnoty, z drugiej – to sygnał, który należy odczytywać w ten sposób: „Witaj, przyjacielu, tu jadą swoi, zobacz, nie mam w rękach broni, za mną czysto, możesz spokojnie jechać dalej”. Choć są to gesty spoza podręczników do taktyki – działają. W zasadzie regulamin przewiduje, że gdy dwóch żołnierzy (nieważne, w jakich stopniach) spotka się na ulicy, to powinni przywitać się po wojskowemu. Jednak na obszarach przyfrontowych byłby to zbędny formalizm. Widzisz innego żołnierza – po prostu kiwnij głową w jego stronę, chcesz o coś zapytać – podaj rękę i już, kontakt nawiązany. A temat do rozmowy zawsze się znajdzie.

Poziom drugi. Pobratymstwo

Czasem bywa tak, że archaiczne słowa otrzymują drugie życie. Na przykład „pobratym” (побратим). Do wybuchu wojny w 2014 roku występował w pieśniach i utworach literackich, opowiadających o minionych zwycięstwach – z czasów państwa kozackiego i walk o niepodległość. Nazwanie „pobratymem” kolegi z biura albo kumpla, z którym w weekendy grasz w nogę lub pijesz piwo w pubie, oznaczałoby brak szacunku dla tego określenia. Nie nazwiesz tak też przecież swojego partnera od gier komputerowych, no chyba że w żartach. We współczesnym wojsku ukraińskim pobratymstwo nie oznacza jakiegoś zestawu rytuałów ani kodeksu postępowania. Po prostu masz pełne prawo nazywać pobratymem każdego żołnierza z twojego oddziału (od plutonu do brygady), którego znasz osobiście. W szerokim znaczeniu pobratymami są wszyscy wojskowi, jednak ten kontekst jest zarezerwowany dla sytuacji oficjalnych – tak może się do żołnierzy zwrócić generał, który przyjechał ich odznaczyć. Na poziomie osobistych relacji pobratym to człowiek, o którym możesz powiedzieć na przykład: „To Mykoła, walczyliśmy w jednej kompanii pod Bachmutem”.

Przyjechałeś do rodzinnego miasta na przepustkę, spacerujesz z żoną i dziećmi i nagle go spotykasz. Wykrzykujecie coś radośnie, mocno się obejmujecie. Te okrzyki mogą być zupełnie niezrozumiałe dla postronnych. Na przykład z Arturem, kierowcą z mojego plutonu, mieliśmy swoje unikalne hasło: „2,20”. Nie był to żaden kod ani szyfr. Pewnego razu umacnialiśmy pozycje w strefie czarnobylskiej. Pracowaliśmy w grupach, które zmieniały się co tydzień. Przekazałem grupie Artura zadanie do wykonania: 
– Tutaj ma być kryty okop, zobaczcie, my zaczęliśmy, a wy musicie dokończyć.
– Jaka głębokość?
– Dwa metry dwadzieścia powinno wystarczyć.
Chłopcy ciężko pracowali łopatami. Artur się denerwował (jak mi potem przekazano):
– Dmytro jest wysoki, metr dziewięćdziesiąt, niezły rozmiar pod siebie wymyślił. Gdyby nie on, wystarczyłyby dwa metry, a tu dwa dwadzieścia…
Dowcip polega na tym, że udało im się wykopać ten okop i nawet przykryć go kłodami według wskazówek, ale pomieszkać w nim już nie zdążyli, bo oddział został przeniesiony na inny odcinek.
– No i masz swoje dwa dwadzieścia, po co nam było kopać tak głęboko? – burczał Artur dzień, drugi. Z czasem całą sytuację zaczęliśmy wspominać jak żart, przekomarzając się między sobą:
– Co słychać?
– 2,20 będzie dość.
Zamieniliście dwa słowa. Krótko, bo nie wolno zajmować czasu zarezerwowanego dla rodziny, i bez tego każdy z nas ma go za mało. Dlatego zaraz się żegnacie.
– Kto to był? – pyta żona. Kojarzy przyjaciół sprzed wojska, ale tego nie zna.
– To Wasyl, mój pobratym, erkaemista z drugiego plutonu – mówisz i uśmiechasz się jak na wspomnienie o kimś bardzo, bardzo bliskim.

„Pobratym” to dosyć uroczyste sformułowanie, nie używa się go na co dzień. W zwykłej komunikacji wystarczające są takie słowa jak: „chłopcy” (хлопці), „koledzy” (пацани), „chłopy” (мужики), czasem nawet „ludziska” (братва). „Przyjacielu” – jeśli chcesz się do kogoś zwrócić bezpośrednio. „Wojsko” – tak z jakiegoś powodu zwykle zwracają się do żołnierzy dowódcy, gdy mają do nich pretensje: „Wojsko, ciszej tam, spać się nie da”.

„Pobratymem” tytułuje się również jubilata w dniu urodzin. Odwoływałem się też do tego pojęcia, gdy w oddziale wybuchał jakiś konflikt i wojskowi, gotując się z emocji, zaczynali obrzucać się najgorszymi wyzwiskami. „Chłopaki, dajcie spokój. Nie jesteśmy dla siebie wrogami, nasi przeciwnicy są tam, po drugiej stronie frontu, a my wszyscy jesteśmy żołnierzami armii ukraińskiej, pobratymami”. W takich sytuacjach to określenie okazywało się magiczne, zmuszało do refleksji – kim jest człowiek przed tobą, ten, któremu przed chwilą chciałeś obić mordę, czy faktycznie kwestia, która was poróżniła, jest aż tak istotna? Ostatecznie tak czy inaczej trzeba się będzie pogodzić. Kto wie, ile będzie wam dane służyć razem. Może się zdarzyć, że już jutro będziesz na własnych ramionach wynosił spod ostrzału rannego i pozbawionego sił właśnie tego chłopaka, pobratyma, z którym przed momentem przerzucaliście się najgorszymi inwektywami. To słowo ma magiczną moc, która łagodzi spory między żołnierzami. Podczas wizyty w rodzinnym mieście nie możesz nie odwiedzić grobów poległych pobratymów. Jeśli masz sposobność, chętnie pomożesz też pobratymowi w jego cywilnych sprawach.

Niestety, wraz założeniem munduru człowiek nie staje się moralnie doskonały, między żołnierzami zdarzają się łajdacy. Ich podłość, zdrada, oszustwa ranią tak samo, jakby spotkały cię ze strony rodziny. Tak, ta analogia może być zbyt mocna i niektórym porównanie najbliższych krewnych do obcych, którzy zrządzeniem losu trafili do twojego oddziału, wyda się przesadzone. Jednak to od tych ludzi każdego dnia zależy twoje życie. To oni w niebezpieczeństwie będą liczyć na ciebie. Jest taka stara pieśń, w której Kozak umiera na polu walki, a wokół „ani trumny, ani jamy, ani ojca, ani mamy. W chwili śmierci do żołnierza nie podejdzie żona, matka ani dzieci, żeby się pożegnać. Ostatnie słowa i oddechy usłyszą tylko pobratymi i to oni, jeśli będzie taka możliwość, zamkną mu oczy. Czy to nie dość, aby nazwać tych ludzi bliskimi? A co, jeśli twoje życie wisi na włosku, bo wiozą cię w transporcie ewakuacyjnym, a wokół nie ma nikogo oprócz sanitariusza? A jeśli to – co bardzo prawdopodobne – dziewczyna, która nie tylko ratuje ci życie, ale też wypowiada słowa wsparcia, tak bardzo w tym momencie potrzebne? Bywa, że rodzi się wówczas nie tylko przyjaźń, ale też prawdziwa miłość, którą dotąd znałeś tylko z kina.

Poziom trzeci. Przyjaźń

Kiedy byłem w drodze do jednostki, do której mnie powołano, pewien mądry człowiek, z doświadczeniem bojowym jeszcze z 2014 roku, powiedział mi, że wojna to taki obóz młodzieżowy z dwusetkami (wojskowy kod 200 oznacza poległego). Brzmi to jak cyniczny dowcip. Na wojnie, tak samo jak na obozie, czekają cię fascynujące i niebezpieczne przygody, nowe znajomości i przyjaźnie, nowe umiejętności, z których tylko niektóre okazują się przydatne, anegdotki i dowcipy, piesze wyprawy, ćwiczenia fizyczne, wygłupy po zejściu z warty, walka o autorytet i pozycję lidera. Główną i zasadniczą różnicą jest cień śmierci, który na wojnie przesłania wszystko. Wieczorem możecie z kolegami smażyć szaszłyki, rozśmieszać jeden drugiego różnymi głupotami, śpiewać piosenki, przygrywając sobie na gitarze – zupełnie jak na obozie. Jednak gdy rano pójdziecie do boju i nie wszyscy wrócą, a kolejny wieczór minie w gęstej i przerażającej ciszy, po obozowych wygłupach nie pozostanie ślad. Życie w takim rozdarciu ułatwia czarny humor, niezrozumiały dla cywilów, dla których jest oznaką zaburzeń psychicznych, dokuczających niektórym wojskowym. 

Jest wrzesień 2022 roku, razem z Dimą Harlejowcem siedzimy na pozycji poetycko nazwanej „Kabul”, na prawo i lewo od niej leży kupa zniszczonych pojazdów, naszych i przeciwnika. Z radia słychać coś niezrozumiałego. Front nieustannie posuwa się do przodu, a my czekamy na rozkazy. Dimon się śmieje: „A my mamy to wszystko w dupie, jeden rozkaz i jesteśmy w raju”. Rechoczemy do utraty tchu. Żart, który trzeba wyjaśniać, przestaje być śmieszny. To autoironia i refleksja nad drogą, którą przeszliśmy do tego „Kabulu”, klucząc między girlandami odłamków. Imiennicy w niemal tym samym wieku, z tego samego oddziału przeciwczołgowego – to wszystko czyni nas pobratymami, a nawet kimś więcej. Jesteśmy przyjaciółmi.

W cywilu mielibyśmy małe szanse się spotkać. Ja, stołeczny dziennikarz, i on, traktorzysta z niewielkiego miasteczka na Żytomierszczyźnie. Mimo to szybko znaleźliśmy wspólny język – połączyła nas miłość do rocka. Pierwszego dnia znajomości usłyszałem, że słucha AC/DC na smartfonie, i od tego zaczęła się swobodna, niewymuszona rozmowa. Wieczorem tego samego dnia na warcie gadaliśmy po cichu oczywiście o muzyce, narzekając, że nie uda nam się pójść na kijowski koncert Iron Maiden, zaplanowany na maj 2022 roku. Tematy dotyczyły zresztą nie tylko muzyki – on opowiadał mi o traktorach i motocyklach, a ja jemu o postprawdzie i wojnach informacyjnych.

W wojsku nie da się nie znaleźć sobie przyjaciela. W grupie kilkudziesięciu osób z całą pewnością znajdzie się ktoś, z kim dzielisz jakąś pasję: myślistwo, wędkarstwo, ogrodnictwo, gry komputerowe, doświadczenia z wcześniejszej służby, praca w konkurencyjnej firmie, punkty styczne w biografii. Nawet cichy, introwertyczny Walik, w cywilu wiejski pastuch, który nigdy bez naglącej potrzeby nie opuszczał swojego chutoru, miał przyjaciela Saszkę z sąsiedniej wioski, z którym miał o czym porozmawiać w czasie wolnym. Jurko i Petro bez końca rozprawiali o polowaniach i sezonach łowieckich, Artur i Serhij o samochodach i trasach przejazdów (przed wojskiem obaj byli kierowcami ciężarówek), Roman i Wasyl o rolnictwie – co kiedy siać, a co zbierać i jakich spodziewać się plonów. Tematami Rusłana i Mykoły były wpisy blogerów i geopolityka, a młodych kawalerów Danyła i Artema – dziewczyny. W pododdziale, gdzie każdy miał określoną pozycję oraz miejsce w szyku i w walce, równolegle tworzyły się silne relacje nieformalne – po prostu przyjaźnie, na które też trzeba było zwracać uwagę, wysyłając ludzi do zadań bojowych. 

„Kółka zainteresowań” kształtują się na samym początku formowania pododdziału, kiedy nie macie jeszcze zespołowego doświadczenia bojowego i szukacie wspólnego mianownika w przeszłości. Im więcej czasu spędzasz z kolegami z pododdziału na pozycjach bojowych, pod ostrzałem przeciwnika, w śmiertelnym niebezpieczeństwie, tym bardziej rozszerza się koło twoich przyjaciół. Myśliwy Petro został moim przyjacielem po tym, jak trzy doby utrzymywaliśmy wspólnie pozycję pod Bachmutem. Podobnie jak Bohdan, który, choć młodszy ode mnie o piętnaście lat, jak ja brał udział w Majdanie w 2014 roku. Jednak wojna nie tylko daruje, ale też bezlitośnie odbiera przyjaciół. A wówczas zaczynasz się mimowolnie obwiniać o to, że ich już nie ma, a ty nadal żyjesz. 

Andrij, którego poznałem przed punktem poborowym, zginął jako pierwszy. Nasze dzieci noszą takie same imiona, tylko że teraz, gdy się spotykamy, moje mogą przytulić mnie, a jego dzieci jedynie chłodny nagrobek na cmentarzu Leśnym w Kijowie. Andrij był dziesięć razy bardziej doświadczony niż ja, wszystkich nas mógłby uczyć, jak walczyć. Później służyliśmy w różnych pododdziałach, nie byłem na pozycji, na której zginął. A jednak mam poczucie winy – może trzeba było przenieść się do jego pododdziału, a wówczas, kto wie – jeśli byłbym wtedy obok, być może do tej pory wieczorami rozmawialibyśmy, przerzucając się cytatami z ukraińskiej klasyki?

Petro zaginął bez wieści, gdy na kilka dni puścili mnie do domu. A co, gdybym został i był obok niego w tamtej walce? Może nie musiałbym potem trwać w ciężkim milczeniu, gdy zadzwonił jego syn czy brat. Dwudziestojednoletni Witalik, którego bez skutku uczyłem mówić do siebie na ty i którego w żartach nazywałem zięciem, bo moja córka jest od niego dwa lata młodsza, zginął z moim automatem w rękach. Dostał ode mnie broń „w spadku”, gdy przechodziłem do innej jednostki. Może nie trzeba mu było jej oddawać? Te myśli to ciężki kac po frontowej przyjaźni. Tak ciepłej, gdy jest, i tak gorzkiej, gdy się nagle urywa.

No właśnie – urywa się czy pozostaje w zawieszeniu? Chciałoby się wierzyć, że także w życiu pozagrobowym funkcjonują jakieś plutony i kompanie, do których trafili już niektórzy z twoich przyjaciół i pobratymów, a inni niedługo do nich dołączą. Żołnierze wierzą, że im dłużej jest się na wojnie, tym bardziej wyostrza się intuicja, dzięki czemu można przeczuć, kto jako następny zginie w boju. Poetka i sanitariuszka ukraińskiej piechoty morskiej Jaryna Czornohuz napisała:

ci którzy mają zginąć w boju
mają zbyt jasne oczy
na wojnie nikt nigdy nie postanawia zginąć w boju
(to żałosna książkowa romantyka) jednak… jeśli już mam mówić o takich to –
aż nazbyt dobrze ich wyczuwam
a pojawienie się ich w twoim życiu przypomina olśnienie coś jakby ach to ty
(tłum. Aneta Kamińska)

To właśnie o tym przeczuciu, które miewają doświadczeni żołnierze. U mnie podobna intuicja jeszcze się nie wykształciła, a nawet gdyby tak się stało i miałbym przejść cały swój bojowy szlak od nowa, nie zmieniłbym ani liczby, ani składu osobowego moich frontowych przyjaźni. 

Przełożyła Elżbieta Marszałek