Jeszcze 2 minuty czytania

Mateusz Pakuła

TATA CZYTA: Dreamcatcher i czujnik czadu

Mateusz Pakuła

Mateusz Pakuła

Do walizy z książkami na wakacje nie zapakowałem nowej książki Mikołaja Grynberga, „Jezus umarł w Polsce”, którą kupiłem kilka dni przed wyjazdem. Nie zapakowałem celowo

„Harry Potter i Czara Ognia”, czwarty tom sagi J.K. Rowling, ląduje w naszej trzydziestokilowej walizie z książkami na wyjazd. Tak, będziemy dalej rozprawiać o kuriozach świata czarodziejów i dalej z wypiekami na twarzy zanurzać się w to niesamowite uniwersum. Tropić absurdy, oburzać się na nie i śmiać się z nich, albo poddawać się ich urokowi.

Jedziemy do Vence. W zeszłym roku zostałem laureatem Nagrody Literackiej imienia Witolda Gombrowicza, nie dostałem głównej nagrody, czyli dużej kasy, ale dostałem, w moim odczuciu, coś znacznie wspanialszego: przygodę, odpoczynek, wakacje. Za „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, książkę o umieraniu, jury wyróżniło mnie miesięczną rezydencją we Francji, na Lazurowym Wybrzeżu/w Prowansji/Alpach francuskich, w miejscowości, w której Gombrowicz spędził ostatnie lata swojego życia, gdzie umarł i gdzie jest pochowany. Natomiast organizatorzy, słysząc, że najchętniej na tę rezydencję udałbym się z żoną i dziećmi, zrobili wszystko, żeby to umożliwić. Chwała im za to, bo to wcale nie takie oczywiste, że tego typu nagroda będzie family friendly. Tak więc rezydencja literacka w Vence stała się naszymi wielkimi francuskimi wakacjami, wspaniałymi, długimi rodzinnymi wakacjami marzeń. Przygotowywaliśmy się do nich prawie cały lipiec, przede wszystkim ogarniając pracę w taki sposób, żeby móc przez cały sierpień nie pracować.

– Musimy zabrać ze sobą też czujnik czadu, warto mieć swój, bo tam podobno nie mają, tak piszą – mówi Zuzia kilka dni przed wyjazdem.
– Czujnik czadu? Co to jest? Piszczy, kiedy jest jakoś naprawdę cool? Świetnie? Czadowo? – dopytuje Witek półżartem, ale w połowie jednak serio.
No więc już wyjeżdżając z Krakowa, mamy czujnik czadu włączony i ustawiony na hiperczułość.

W walizie, poza „Harrym Potterem”, jest trochę francuskich komiksów, na przykład „Lanfeust z Troy” Scotcha Arlestona i Didiera Tarquina, świetne fantasy dla nastoletnich czytelniczek i czytelników, ale również, a może przede wszystkim, „Svartle” i „Blase”, drugi i trzeci tom bardzo mocno realistycznych opowieści Håkona Øvreåsa, znakomicie zilustrowanych przez Øyvinda Torsetera. Takie współczesne „Dzieci z Bullerbyn”, w których nie pojawiają się właściwie w ogóle elementy fantastyczne, nadprzyrodzone, paranormalne, metafizyczne, nieziemskie, mityczne czy mistyczne. Wprawdzie „Brune”, pierwsza część serii, to książka o żałobie, a Rune, główny bohater, rozmawia kilkakrotnie ze swoim zmarłym dziadkiem, ale można uznać, że jest to jego subiektywna projekcja, związana z przepracowywaniem straty. Nikt poza głównym bohaterem dziadka nie widzi, nie jest to żaden duch nawiedzający swój dawny dom, żadna dusza uwięziona „pomiędzy światami”, żadne wsparcie z nieba, nic z tych rzeczy. Można bez przeszkód założyć, że Rune rozmawia sam ze sobą, bo z dziadkiem już nie może, a żaden żyjący dorosły przedyskutować z dzieckiem tej śmierci nie umie.

„Jestem pewien, że istnieją drogi komunikacji między dwiema stronami rzeczywistości” – napisał niedawno w „TP” ksiądz Boniecki. A ja jestem pewien, że nie istnieją dowody na istnienie ani takich dróg, ani szos, ulic, autostrad, ani nawet ścieżek. Nie odnaleziono stairway to Heaven ani highway to Hell. Jestem pewien również, że nie ma dowodów na istnienie drugiej strony rzeczywistości, ani w ogóle jakiejkolwiek rzeczywistości poza naszą rzeczywistością. Jeśli coś jest niefalsyfikowalne, jeśli coś jest nieweryfikowalne, nie istnieje. Piosenki o tym, owszem, istnieją, marzenia o tym istnieją, istnieją o tym sny.

– A kosmici? – wtrąca się Władek.
– Cóż. Kosmici to kwestia prawdopodobieństwa, nie wiary. Wróżki, skrzaty i jednorożce w naszym świecie, na Ziemi, to kwestia wiary. Istnienie Boga, istnienie duszy i duchów, na przykład w jakichś innych wymiarach, to kwestia wiary. A kosmici to kwestia prawdopodobieństwa, wszechświat jest tak monstrualny, że jest to niesłychanie mało prawdopodobne, by istniała w nim tylko jedna mała planeta, na jakimś galaktycznym uboczu, jedna niepozorna przypadkowa planetka, na której rozwinęło się inteligentne życie. Jeżeli życie może się rozwinąć, będzie się rozwijać wszędzie tam, gdzie zaistnieją ku temu warunki. Jest nawet na to równanie matematyczne. Frank Drake opracował bardzo ciekawy wzór. Miliardy galaktyk razy miliardy gwiazd podzielić przez… – tak sobie wyobrażam odpowiedź udzieloną dzieciom, w rzeczywistości wygląda to zawsze niestety dużo mniej klarownie, albo dużo bardziej enigmatycznie.
– Kosmici mogą istnieć w naszej rzeczywistości, tylko po prostu gdzieś bardzo, bardzo daleko, to są takie odległości…
– No dobra, a sny? – pyta Witek. – Rzeczywistość snów? Chciałbym, żeby mi się nie śniły te wszystkie koszmary.
No tak, ja też. Złe sny potrafią dać w kość.

Długo o tym rozmawiamy, bo po pierwsze, to temat fascynujący i przepastny, po drugie, w kółko przewijający się przez „Harry’ego Pottera”, w „Czarze Ognia” bardzo istotny, a w kolejnych tomach wręcz kluczowy. Złe sny w świecie Rowling mogą wiele znaczyć. Mogą być sygnałem ostrzegawczym, przepowiednią, łącznikiem, teleportem, okiem magicznie rzuconym na inne miejsce i inny czas. W końcu – „drogą komunikacji między dwiema stronami rzeczywistości”.
– Ale w naszym świecie – mówię, próbując uspokoić starszego syna – zgodnie z obecnym stanem wiedzy na temat pracy mózgu, sny to rodzaj ekoczyszczenia bębna w pralce naszej świadomości. Porządkowanie pulpitu komputera, przeglądanie śmieci w koszu i recykling.
– Aha – odpowiada Witek, po czym przy najbliższej okazji kupuje sobie dreamcatcher.

Dreamcatcher, łapacz snów, talizman, amulet ochronny, który według wierzeń niektórych plemion północnych Indian robi dokładnie to, co sugeruje jego nazwa, wyłapuje sny. Nie wszystkie, tylko te złe. Chroni właściciela przed nocnymi atakami koszmarów. Zatrzaskuje furtkę diabłom, demonom, duchom przodków i innym, którzy nic tylko by nas, rzecz jasna, w snach odwiedzali, nie dając się spokojnie wyspać.
– Hmm, no ale to jest magia, to przecież tak naprawdę nie działa, prawda?
– Cóż. Może działać tak jak placebo, słyszałeś o efekcie placebo? To jest taki mechanizm w mózgu: jeśli wierzysz, że coś działa, to jest duża szansa, że zadziała, bo twój mózg tak zadziała, żeby zadziałało. Twój mózg sam to po prostu zrobi. Na przykład uspokojony, że nie musi się obawiać złych snów, wprawi się w dobry nastrój, sam się ukoi i faktycznie będzie śnił tylko dobre sny. Jest to prawdopodobne. Na jakieś pięćdziesiąt procent… – tak zapamiętałem odpowiedź udzieloną synowi.

Do walizy z książkami na wakacje nie zapakowałem nowej książki Mikołaja Grynberga, „Jezus umarł w Polsce”, którą kupiłem kilka dni przed wyjazdem. Nie zapakowałem celowo, żeby nie myśleć o granicy białoruskiej chociaż przez miesiąc, chociaż przez tydzień, przez kilka dni. No i teraz codziennie o niej myślę, o książce i o granicy. I śnię o niej.

Kiedy piszę ten felieton, na Facebooku, gdzie staram się nie zaglądać, pojawia się rozmowa z Grynbergiem pt. „My na wakacjach, a na Podlasiu wciąż umierają ludzie”. Dokładnie. O tym wciąż myślę. Jakie ja mam prawo tu być i być szczęśliwym? Jest coś potwornego i irracjonalnego w beztrosce. Jest coś okropnego w komforcie niewiedzy. Z drugiej strony, zdaje się, że racjonalnie jest szukać chwil komfortu i nie spadać w przepaść czarnych myśli bez przerwy. Ile można unieść i wytrzymać tej wiedzy o wszystkim? Ileż można spadać? Wojna w Ukrainie, apokaliptyczne upały w Hiszpanii, wybory w Polsce jesienią. Jak w ogóle można być na wakacjach, kiedy (jak mówi profesor Środa) łamana jest konstytucja?!

Żeby nie oszaleć, trzeba szukać chwil szczęścia. Uruchomić happinesscatcher i ładować akumulatory, na teraz i na zapas, mieć blisko bliskich, pod ręką czujnik czadu. Szczęście na twarzach Witka i Władka, wtranżalających naleśniki z kremem kasztanowym i bitą śmietaną, szczęście moich dzieci – rzucających się w fale morza o najbardziej bajecznych kolorach, jakie widziałem, wykrzykujących w kółko: „To jest genialne! To jest genialne!” – jest moim szczęściem, nie ma nic wspanialszego, nie ma nic ważniejszego niż to. Czujnik czadu wariuje, dreamcatcher się kurzy. Na szczęście może nie działać.