Jeszcze 3 minuty czytania

Mateusz Pakuła

TATA CZYTA: Polska szkoła magii i czarodziejstwa

Mateusz Pakuła

Mateusz Pakuła

Jak okropna musi być polska szkoła publiczna, skoro dzieciaki sto razy bardziej wolałyby chodzić do tych wszystkich strasznych placówek z książek, filmów i seriali

„Obecnie bardzo potrzeba nam naukowości, racjonalizmu (...) również, a może zwłaszcza, w przestrzeni sztuki. Ponieważ ta przestrzeń, z gruntu romantyczna, niejednokrotnie przyczyniała się, i nadal się przyczynia, do irracjonalnego odrzucania «szkiełka i oka». Wiara i czucie silniej mówi do mnie! No nie, no naprawdę już dość! Dość! W nauce jest naprawdę sporo cudów. Wszechświat jest tak zagadkowy, że nie trzeba szukać tajemnic u czarowników, proroków, szamanów, kapłanów i demagogów. Którzy w najlepszym wypadku absorbują, odwracają uwagę od rzeczy naprawdę ciekawych i ważnych. W najgorszym, są niebezpiecznymi naciągaczami, piorą mózgi, marnują ludziom całe życia” – mówił głosem Jana Peszka narrator mojego spektaklu o ewolucji, „Chaos pierwszego poziomu”, spektaklu dla młodzieży szkolnej, zrealizowanego na początku 2020 roku w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie i zdjętego z afisza przez Waldemara Raźniaka w roku 2021, natychmiast po objęciu przez niego dyrekcji. Był to spektakl w zamierzeniu edukacyjny, ale też z rozmaitych wypaczeń w edukacji kpiący. Padał tam także pewien sucharowaty żart. Otóż Juliusz Chrząstowski i Michał Majnicz grali białka motoryczne, wszystko bowiem działo się we wnętrzu komórki żywego organizmu. Raptem wparowywała na scenę postać grana przez Małgorzatę Zawadzką i zwracała się do kolegów zaczepnie: „A za co wyście się przebrali, za białka czy za czarnka?”.

No okropną mamy w Polsce szkołę. Nie jest to wyłączna wina Przemysława Czarnka, dołożył on jednak do tego starego tortu swoje absurdalne wisienki. Oraz dosypał dwa kilo zupełnie nieabsurdalnych, tylko po prostu bardzo groźnych gwoździ. Czarnek jest odpowiedzialny za zwiększenie się odsetka prób samobójczych wśród młodzieży szkolnej (szczucie na środowiska LGBT+), tak jak Mateusz „już nie trzeba się go bać” Morawiecki jest odpowiedzialny za cyniczne bagatelizowanie koronawirusa w szczycie pandemii, a w związku z tym współodpowiedzialny za śmierć 150 tysięcy osób. I mam nadzieję, że czeka go za to Trybunał Stanu. Żałoba po rodzicach, dziadkach i innych bliskich zmarłych w pandemii została zamieciona pod dywan, nie odbyła się i przez kilka lat się patologizowała. Przydałoby się, żeby w końcu została społecznie przepracowana. Podobnie jak problemy związane ze szkołą.

Szkoła w Polsce jest stara. Po prostu bardzo przestarzała. Jak myślenie, że dzieci można bić. Jak myślenie, że polityka i światopogląd to zupełnie inne przestrzenie. Dla większości osób zajmujących się edukacją jest jasne, co powinno się stać. W dużym uproszczeniu – trzeba pójść ścieżką fińską. Współpraca zamiast rywalizacji, dbanie o relacje rówieśnicze, swobodne wyrażanie emocji i nazywanie potrzeb, dobrostan psychiczny dzieci (ale również pedagogów!) na pierwszym miejscu, więcej praktykowania sztuki i przyjemny wuef. Na pewno nie wkuwanie i nabijanie sobie głowy informacjami, które w każdej chwili można wyciągnąć ze swojego smartfona. Ale już dowiadywanie się, gdzie i jak szukać informacji – jak najbardziej.

Jak okropna musi być polska szkoła publiczna, skoro dzieciaki sto razy bardziej wolałyby chodzić do tych wszystkich strasznych placówek z książek, filmów i seriali? Gdyby miały wybór, bez zastanowienia poszłyby się uczyć w pełnych patologii i śmiertelnych niebezpieczeństw Hogwartach, Nevermorach, high-schoolach z wampirami połyskującymi w słońcu i innych Szkołach Szpiegów (skądinąd Szkoła Szpiegów to świetna seria książkowa) zamiast w osiedlowej podstawówce czy zwykłym liceum. Skoro patologia i śmierć czają się wszędzie i nie ma na to rady, skoro wszędzie mamy do czynienia z depresjogenną presją, stresem, toksyczną rywalizacją i znęcaniem się jednych nad drugimi, to może chociaż dałoby się uniknąć bezbrzeżnej nudy?

Kiedy poszedłem do liceum, zacząłem myśleć bardzo źle o swojej osiedlowej szkole podstawowej, zastanawiałem się, jak to możliwe, że spędziłem osiem lat w miejscu, gdzie większość energii zużywałem na to, żeby przetrwać. Żeby nie dać się okraść, opluć, pobić, zabić, nabić w butelkę, ośmieszyć, upokorzyć, utopić w kiblu albo wciągnąć w szambo. Liceum po tym wszystkim wydawało mi się sielanką, fraszką, ogrodem rajskim, w którym zwierzęta śpią w ludziach słodkim i sprawiedliwym snem. Tak czułem przez jakiś czas, aż stres zaczął mnie budzić o trzeciej w nocy i nie pozwalał zasnąć do rana. Sprawdziany z fizyki (klasa matematyczno-fizyczna) lub odpytywanie przez panią Kręcisz długo wracały w moich koszmarach sennych. Pamiętam, że raz w stresie w klasie maturalnej nie potrafiłem przy tablicy odróżnić hiperboli od paraboli. W mat.-fizie! Kojarzycie to upokorzenie? To, że w liceum nie znęcano się nad nami fizycznie, a jedynie psychicznie – zmieniało koniec końców niewiele. Marzyłem o tym, żeby uczyć się w Akademii Pana Kleksa. No dobrze, w liceum to już może nie, ale w podstawówce – owszem.

Zachowałem wspomnienie tego dojmującego uczucia z dziecięcej lektury książki Brzechwy, wspaniałej opowieści o naszym polskim pre-Hogwarcie. Byłem oczarowany i oczadziały, zauroczony mrokiem tej opowieści i zakochany w tym locie rozwibrowanej nieskrępowanej wyobraźni. Kiedy czytam tę książkę kilkadziesiąt lat później, nie mogę uwierzyć w to, co tu się odkleksowuje.

Po pierwsze – to na pewno pamiętacie – są sami chłopcy, sami na A, bo szef jest na A. Co za Absurd, panie Ambroży Kleks! To tak jakby Przemysław Czarnek wpuszczał do szkoły tylko Piotrów, Pawłów, Patryków i Polikarpów. Narrator twierdzi z początku, że Kleksowi nie chce się zapamiętywać innych liter alfabetu, później wyjaśnia się, że Kleks po prostu zna się na imionach i wie, którzy chłopcy będą pracowici, zdolni i umysłowo otwarci. Co za genialny system rekrutacyjny! Imiona, jak wiemy, mówią o człowieku wszystko, moje imię, dajmy na to, nadane mi przez rodziców, sprawia, że więcej wspólnego niż z nimi mam z Morawieckim. Z tymi imionami, zdaje się, jest dokładnie tak jak ze znakami zodiaku – w końcu to, że ktoś się urodził na przykład 22 listopada, w skrzyżowaniu gwiazdozbiorów Skorpiona i Strzelca, ustawia jego charakter na wieki wieków amen. Co tam geny, pff, dajcie spokój! Gwiazdy! Gwiazdy, które świecą miliony lat świetlnych stąd, a te konstelacje poukładane są według astrologicznego widzimisię sprzed setek tysięcy lat – to ma największy wpływ, to nas programuje i ustawia schematy działania, to nam magicznie wbija w serca algorytmy temperamentu i relacji z innymi ludźmi. Nie geny, nie wychowanie, nie przypadek, gwiazdy!

Wróćmy jednak do Akademii. U Pana Kleksa chłopcy uczą się przez zabawę, tak, to na pewno fajnie. Ale poza tym wtranżalają żarcie z farby, mają zakaz wychodzenia za mur, a dyrektor przepatruje i kontroluje ich sny. Co za horror! To jakaś pojebana sekta! Stuprocentowa sekta, której szefuje ćpun uzależniony od dziwnych substancji, rozdający swoje piegi w nagrodę, gadający z przedmiotami i leczący meble! Który na dodatek twierdzi, że potrafi latać i regularnie odwiedza bajkowe światy. No powiedzcie sami, jak wam to brzmi? Zapisalibyście swoje dziecko do tej szkoły?

Guru żywi się prawie wyłącznie pastylkami „na porost włosów”, na drugie śniadanie łapie motyle. Generalnie nic więcej nie je, chyba że dla rozkoszy podniebienia, dla delektacji, jako smakosz. Trochę kolorowych farbek, trochę szkiełek, pyszne te szkiełka, mniam. Szkiełko i oko? Tak, tak, znam, słyszałem, wiem, o co chodzi, szkiełko lubię sobie czasem przekąsić, a oko wysyłam na zwiady – mógłby powiedzieć Pan Kleks.

Niestety kleksowa dieta jest w dużej mierze również udziałem uczniów. I brzmi to po prostu jak tortura, znęcanie się, głodzenie podopiecznych. Otóż Pan Kleks maluje farbami najróżniejsze frykasy i nadmuchuje je specjalną pompką. Mały kawałek pieczeni staje się ogromny, chłopcy zajadają, dla wszystkich wystarcza, przez chwilę czują się wspaniale, ale po jakimś czasie czar powiększenia przestaje działać, jedzenie kurczy im się w żołądkach, zamienia się po prostu z powrotem w mały kęs mięsa i kilka grudek farby. I chłopcy czują głód! Chodzą głodni! I głód zagryzają szkiełkami! Przecież to jakiś koszmar!

„Przecież to jest jakiś koszmar – mówi mój starszy syn – on ich oszukuje i głodzi! A potem jeszcze sprawdza im sny, on wcale nie jest fajny, on jest straszny!”

No właśnie, równie straszna, a może nawet straszniejsza jest kwestia lusterek sennych. Pan Kleks za pomocą magicznej technologii nagrywa sny wszystkich swoich uczniów, po czym je ogląda. Sny dwunastolatków! Rozumiecie? Co to jest za dystopia? You cannot hide! Nie możesz mieć żadnej prywatności, nawet we śnie. Aha, wspominałem, że pan Ambroży czyta w myślach? Nie? No więc czyta. Wie wszystko: kto, co, o czym i o kim. A na noc odpala każdemu na jego szafce senne lusterko, kamerkę wprost do mózgu. Następnego dnia przegląda te wszystkie filmy ze snów nastoletnich chłopców, odrzuca złe i nieodpowiednie, a tych dobrych i odpowiednich używa jako wzoru, matrycy, bazy. Miele je na proszek i robi z nich pigułki nasenne, które pozwalają wszystkim śnić sny dobre, słuszne i zbawienne. Rozumiecie? Widzicie to co ja? Czy wy też czytaliście to w dzieciństwie i wydawało wam się to takie odlotowe i zabawne, a teraz przeszywa was zgroza?

„Wszechświat jest tak zagadkowy, że nie trzeba szukać tajemnic u czarowników, proroków, szamanów, kapłanów i demagogów. Którzy w najlepszym wypadku absorbują, odwracają uwagę od rzeczy naprawdę ciekawych i ważnych. W najgorszym, są niebezpiecznymi naciągaczami, piorą mózgi, marnują ludziom całe życia” – to właśnie sobie teraz myślę, kiedy myślę o Panu Kleksie. I przypomina mi się świetny film Janka Jurkowskiego i Marka Hucza z Grupy Filmowej Darwin „Adaś Niezgódka vs rzeczywistość”. Obejrzyjcie go, bardzo polecam. To o tym, że Akademia Pana Kleksa aplikuje nam potężną dawkę głupkowatej irracjonalności.

No chyba że racjonalność nie zawsze jest taka sama. Na przykład w traumatycznych momentach – osobistych i historycznych. Chyba że chłopcy o imionach na A to są żydowscy chłopcy. Jan Brzechwa, Żyd, który przeżył Zagładę, piszący tę książkę dla dzieci niedługo po wojnie, próbuje uratować żydowskich chłopców, których nie udało się uratować. Akademia Pana Kleksa to azyl dla tych, którzy nie mogliby inaczej przetrwać tego strasznego czasu w Polsce (i Europie) i którzy, koniec końców, właśnie nie przetrwali. Nigdzie indziej poza tą bajką.

Ci chłopcy na A, synowie Abrahama, oznaczeni żółtą gwiazdą Dawida, urodzeni pod tą nieszczęsną gwiazdą, mają de facto jedno imię, Jude. Rok temu, na spotkaniu z Anną Bikont wokół książki „Cena”, dowiedziałem się, że właściwie tylko dziewczynki w czasie wojny brane były na przechowanie, chłopcy prawie nigdy, za łatwo było rozpoznać, że są Żydami. No więc ci wszyscy chłopcy znaleźli się za grubymi murami zmyślonej akademii, za murami, za które nie można się wychylić, bo szaleje Zagłada. I brakuje jedzenia. Więc żrą jedną malutką pieczeń, powiększoną magicznie magiczną pompką. I żrą te farbki kolorowe, słodkie kłamstwa. I udają, że się najadają. A potem chodzą głodni. Ale przynajmniej przez chwilę wydaje się, że jest przyjemnie. I te sny, które Kleks przepatruje. Nagle rozumiem, że to działanie terapeutyczne, a on jest psychoterapeutą, który robi, co może, żeby uchronić dzieci przed traumą. Usuwa im z głów obrazy wojny, śmierci, gwałtów, przemocy. Ratuje je, leczy psychiczne rany. Już wiem, dlaczego nawet w dzieciństwie rzucał mi się w oczy i do gardła mrok tej bajki.

Tak, racjonalność może mieć bardzo różne oblicza. Może mieć również oblicze brodatego piegowatego dziwaka, który wziął na przechowanie żydowskich chłopców, kiedy nikt inny wziąć ich nie chciał. Może mieć oblicze Brzechwy, który w poholokaustowej rzeczywistości rozpaczliwie próbuje wskrzesić dzieci, którym nie był w stanie pomóc. I żeby samemu nie oszaleć, daje im życie w tej bajce. W tej pełnej kolorów, radosnych szaleństw i głupkowatych wymysłów bajce, na przekór przytłaczającej szarości, na przekór czarnej dziurze bezsensu.