W pustyni

9 minut czytania

/ Film

W pustyni

Klara Cykorz

Dennis Villeneuve boi się narkotycznego serca „Diuny”, przekroczenia granicy osobliwości, za którą pryśnie jego natchniona powaga. Nawet czerwie, ikoniczne stwory zamieszkujące pustynię, nie za bardzo go interesują

Jeszcze 2 minuty czytania

Jest taka scena w tym filmie: zbrojmistrz wielkiego arystokratycznego rodu (Josh Brolin) wyjawia swojemu panu, księciu Paulowi Atrydzie (Timothée Chalamet), oraz dwojgu tubylcom, sceptycznej ukochanej Paula, Chani (Zendaya), oraz religijnemu fanatykowi Stilgarowi (Javier Bardem), że Atrydzi ukryli na Arrakis głowice atomowe. „Mogłyby wysadzić całą planetę”, mówi dumnym tonem.

Chani i Stilgar – zwykle stojący po przeciwnych stronach każdego możliwego sporu – aż podskakują. (I mi przeszły ciarki po plecach). „Tak się tylko mówi!”, wyjaśnia jowialnie mężczyzna. Pod koniec filmu widowisko beztrosko stanie po jego stronie – bomba zostanie wykorzystana jako fajerwerk rozpoczynający bitwę o Arrakin. Strategicznie i fabularnie nie ma to zrzucenie bomby żadnego sensu, chodzi tylko o uchwycenie w kadrze namaszczonego na mesjasza Paula – w łopoczącym płaszczu na tle złotego grzyba.

Jakub Popielecki trafnie nazwał „Diunę” filmem „riefenstahlowskim” – filmem pięknych ludzi w pięknych pozach, emanujących siłą i mocą. Dla uczciwości należy zaznaczyć, że poza tym film podobał mu się; estetykę Denisa Villeneuve’a widzi Popielecki w paradoksalnym splocie z wątkiem przeganiania z Arrakis kosmicznych neonazioli, czyli rodu Harkonnenów. Ja jestem niestety bardziej sceptyczna. Dwa przywołane przeze mnie momenty skupiają moim zdaniem jak w soczewce (nie)wrażliwość tego widowiska: jego kolonializm, postrzeganie świata jako przestrzeni podboju, realizowania fantazji o mocy.

Arrakis, pustynna planeta zwana także Diuną, nie jest dla Paula Atrydy konkretnym miejscem, w którym toczy się czyjeś życie – to pusta karta do zapisania. Dlatego jego zbrojmistrz może sobie ironizować, że Chani i Stilgar, rdzenni mieszkańcy Arrakis, „nie zrozumieli” wyolbrzymienia, „żartu” na temat zniszczenia ich rodzinnej planety. To samo w sobie nie jest oczywiście problemem – sęk w tym, że dla reżysera Diuna również jest (prawie) pustą przestrzenią, malowniczym tłem czekającym na fajerwerki z innego świata.

Drugi film rozpoczyna się w tym samym miejscu, w którym skończył się pierwszy – ród Harkonnenów przejmuje z powrotem przemysł wydobywczy na Arrakis, a Paul i jego matka, ocalali z rzezi dworu Atrydów, zamieszkują na pustyni wśród jej rdzennych mieszkańców, Fremenów. Lady Jessica, należąca do uprawiającego kosmiczną eugenikę zakonu Bene Gesserit, zostaje fremeńską kapłanką. Paul zawiera z Fremenami sojusz i wchodzi w rolę ich z dawna wyczekiwanego mesjasza, przyjmując nowe imiona, śniąc prorocze sny i dołączając do fremeńskiej partyzanki, która m.in. wysadza harkonneńskie kombajny i atakuje chroniące kolonialną infrastrukturę oddziały.

Błędem byłoby zarzucanie „Diunie”, że nie jest, dajmy na to, ekothrillerem „Jak wysadzić rurociąg” Daniela Goldhabera (2022), filmem inspirowanym manifestem Andreasa Malma, który od kilku tygodni można oglądać m.in. na polskim HBO. Podobnie jak zgłaszanie pretensji, że Villeneuve nie zrealizował mojej osobistej fantazji na temat ekranizacji „Diuny” – w formie mockumentu o czerwiach albo eseju o architekturze Arrakis, z Florence Pugh prowadzącą narrację zza kadru w stylu międzygalaktycznej Krystyny Czubówny. (Obdarzona charakterystyczną chrypką Pugh gra w „Diunie” księżniczkę kronikarkę Irulanę, której fragmenty fikcyjnych, nawiedzonych dzieł otwierają każdy rozdział literackiego oryginału). W końcu same powieści Franka Herberta, z ich rozciągniętą na kilka tomów dekonstrukcją mesjańskiego mitu, niczego nie ułatwiają.

Jak twierdzi mój kolega Michał Radomił Wiśniewski, nie warto pokładać wiary w fantastycznych metaforach, w tym, że ktoś nauczy się wrażliwości genderowej na losach queerowej wiedźminki czy postkolonialnej na historii opresji krasnoludów. Wierzę, że gdzieś kiedyś jakiś dzieciak mógł się pod wpływem kosmicznej sagi zainteresować wojną kaukaską czy powstaniem arabskim, ale nie bądźmy pięknoduchami: faszyzująca recepcja „Diuny” jest niestety dość dobrze opisana.

Socjopatyczna proza Herberta, umoszczona w głowach postaci będących narratorami raczej niewiarygodnymi, łączy kosmiczną obcość i dworskie knucie; jest nawiedzona, a zarazem zdystansowana. Villeneuve tak zdystansować się nie może – widowisko za 190 milionów dolarów musi zapewniać identyfikację z bohaterami.

Kanadyjski reżyser, narzekający w wywiadach na „przegadanie” dzisiejszego kina, sam „przegaduje” swoją „Diunę”, nie znajdując interesującej alternatywy dla Herbertowskiego socjolektu, ciasno wplecionych w pulpową narrację kapłańskich sentencji, spaceoperowego żargonu, narkotycznego bełkotu, języka uszytego z kryptonimów i złej poezji. Język scenariusza ulega za to przykrojeniu do mętnej hollywoodzkiej angielszczyzny i tak jest po kolei z większością kluczowych elementów sagi Herberta.

„Diuna. Część druga”, reż. Denis Villeneuve

Projekt staje się zakładnikiem wielkiego budżetu. Napędzająca nowe „Diuny” fantazja o artystycznym widowisku science fiction, którą syntetycznie zrekonstruował Piotr Mirski przy okazji premiery pierwszej części filmu, rozchodzi się w szwach. Pełne, szaleńcze pójście w fantastyczny art house („kubrickowszczyznę”, „żuławszczyznę”) nie jest możliwe; „Diunę” trzeba postawić do hollywoodzkiego pionu. Cóż, na pewno jest to dobra kontra wobec gumowatej estetyki Marvela.

„DiunꔄDiuna. Część druga”, reż. Denis Villeneuve. USA 2024, w kinach od 29 lutego 2024 Jest w tym wszystkim pewien paradoks. Drugiej części „Diuny” nawet na dużej sali multipleksu jest trochę przyciasno (przez cały seans dręczyła mnie myśl, że omija mnie połowa doświadczenia, ponieważ przegapiłam rezerwacje w kinie IMAX). Jednocześnie Villeneuve zostawia na boku mnóstwo powieściowych wątków mających szalony potencjał wizualny. Ma pomysł na obleśną Giedi Prime, siedzibę rodu Harkonnenów (te fragmenty filmu w swojej śluzowatości przywodzą na myśl przesadnie wyśmiewaną „Diunę” Davida Lyncha). Ale na samej Arrakis ucieka w pocztówki z pustyni, nie przejmując się za bardzo reprezentacją życia na planecie i nie wykorzystując dostatecznie jaskiniowej architektury Fremenów. Nie interesuje go też za bardzo sama przyprawa, która, wydawałoby się, powinna być zarazem główną nie-ludzką bohaterką filmu, jak i medium opowieści.

Żeby nie było: wątek kapłański, z Rebeccą Fergusson w roli lady Jessiki, i tak jest najciekawszy i najdziwniejszy z całego filmu. Ale Villeneuve boi się narkotycznego serca sagi, przekroczenia granicy osobliwości, za którą pryśnie jego natchniona powaga. Nawet czerwie, ikoniczne stwory zamieszkujące pustynię, nie za bardzo go interesują – filmowi brak nawet ciekawości imperialnego botanika, który wybiera się na rubieże katalogować dziwy natury w koloniach. Tu czerwie są (dosłownie) zaprzęgnięte do charakterystyki Paula. Fantastyczne momenty, w których Fremeni wykorzystują je do transportu, wydają się wybrakowane – skąd pół osady wzięło się na grzbiecie czerwia, jak wygląda logistyka wciągania nań tych wszystkich dzieci, tobołów, kapłańskich namiotów? Skoro nie możemy mieć postkolonialnej mądrości, to może jakiś cień antropologicznej dociekliwości, choćby w najbardziej kolonialnym wydaniu?

Tymczasem Villeneuve’a interesują głównie… och, nawet nie wielkie feudalne rody, tylko skłócone ze sobą jednostki. Rozwiała się mapa przepływu kapitałów (gdzie powieściowa Gildia Planetarna, kontrolująca bankowość i transport?), zresztą nic dziwnego, skoro twórcy nie są zainteresowani przyprawą i jej wydobyciem (czy widz nieznający książki zrozumie, czemu melanż jest tak ważny?).

Zostajemy z targanym rozterkami księciem, którego przeznaczeniem jest posypać się moralnie, ale też pokonać neonazistowskich obrzydliwców. I z zamieszkującym pustynię i jaskinie tłumem, który realizuje fantazję o społeczności egalitarnej, silnej i żyjącej w ascezie, a jednocześnie pada na kolana przed proroctwem podsuniętym przez imperialny zakon – skanduje „Mahdi, Mahdi” do białego księcia. Jest to wszystko dość niesmaczne i zlepione z najbardziej prostackich orientalizujących klisz. Sceptyczna Chani, stanowiąca na pierwszy rzut oka moralny kompas fabuły, nie jest sama w stanie odwrócić opozycji – i narracyjnej dysproporcji – pomiędzy rozdartym prorokiem a uwiedzionym, fanatycznym tłumem. W tym miejscu „Diuna” rozpada się jako ekranizacja właśnie. Przełożenie powieści na ekran wymagało zobaczenia czegoś poza wsobną perspektywą dworskich komnat. Nie udało się. Na tej Arrakis wciąż nie ma życia.